wtorek, 21 czerwca 2016

Ziemia i morze, czyli wszystko czego nie możemy znieść w „Ziemiomorzu” (część 2)

Zapraszamy do lektury drugiej części naszej dyskusji o Ziemiomorzu Ursuli K. Le Guin. Część pierwszą znajdziecie tutaj.


Wszystkie grafiki ze „średniowiecznej” serii poczyniłyśmy za pomocą zmyślnego generatora.

Ginny: Kultura, geografia i historia z kolei właściwie w tym pierwszym tomie, który przeczytałam nie rzucały mi się jakoś negatywnie w oczy. Więc chyba nie było z nimi jakoś źle. Ale swego czasu zastanawiała mnie logiczność samego takiego świata złożonego przede wszystkim z wysp. To znaczy, takie planety mogą rzecz jasna istnieć, ale czy w ogóle mogłoby na nich wyewoluować życie podobne/analogiczne do naszego? Czy raczej nie dominowałyby tu istoty oceaniczne? To jednak dość daleko idące rozważania, gdy mamy do czynienia z cyklem, było nie było fantasy. Punkt wyjścia dla budowy świata przestawionego może tu być naprawdę dowolny. Co do kultury samych magów muszę jednak poruszyć jedną kwestię, która mnie niemożebnie irytuje. Mam na myśli pismo.

Ursula robi zgrabne inaczej nawiązanie do czcionki drukarskiej, tworząc taki a nie inny system porozumiewania się magów. Zgrabne inaczej, ponieważ poza ukłonem w stronę druku nie ma ono najmniejszego sensu przy takiej, a nie innej konstrukcji świata przedstawionego. Otóż, bliżej końca Czarnoksiężnika z Archipelagu zostaje nam powiedziane, że normalnym sposobem przekazywania sobie przez Czarnoksiężników informacji jest wyczarowywanie ołowianych napisów, na kamieniu, które to napisy po przeczytaniu przez adresata rozpuszczają się i znikają. Tylko że, logicznie patrząc taka magia musi przesunąć sporo materii i potem przez jakiś czas utrzymać tę przesuniętą materię w nowej, nienaturalnej pozycji. Niby nic takiego, ale... Podejdźmy do tego jeża od dwóch stron. Po pierwsze wchodzi nam tu w paradę to jak magowie używają magii. Ged od początku swojej poważnej – w sensie odbywanej pod męskim okiem – edukacji, uczony jest, że Czarnoksiężnik musi operować magią w wielką ostrożnością. Musi znajdować imiona rzeczy i dopiero znając je wpływać na te rzeczy. Ale nie powinien zmieniać natury nawet najmniejszej rzeczy, bo inaczej skutki – wpływ na cały świat – będą opłakane. Sam system jest bzdurny, a i widzimy, że tak naprawdę poza mentorem Geda, mało któremu Czarnoksiężnikowi chce się stosować, do tej niby to najważniejszej zasady ich cechu – ale o tym później. Załóżmy, że zasada nie jest bzdurna i że Czarnoksiężnicy powszechnie się jej poddają. Czy naturalnym stanem ołowiu jest układać się w litery jakiegokolwiek alfabetu? Jak już powiedziałam wyżej, nie, to nie jest naturalne. Tak więc, ten powszechny sposób porozumiewania się Czarnoksiężników stoi w oczywistej sprzeczności z podstawową zasadą ich profesji. To coś tak dalekiego od natury rzeczy, że dla Czarnoksiężników w tym konkretnym świecie przedstawionym, taki magiczny druk powinien być najczarniejszą czarną magią. Ergo: logika idzie się kochać, bo tak.

Kwestia druga: po cholerę męczyć się z magią, kiedy można użyć papieru i atramentu? Ewentualnie ustawiając papier na samospalenie po odczytaniu, skoro tak bardzo zależy nam na prywatności korespondencji. Tu pojawia się pytanie, czy w tym świecie w ogóle istnieje papier? Archipelag zdawał mi się jednak zbyt skąpo zadrzewiony, by móc utrzymać przemysł papierniczy, ale już pergamin wykonywany ze skór zwierzęcych spokojnie mógłby tu w jakiejś formie zaistnieć. Wytworzenie pióra i atramentu o odpowiedniej konsystencji też nie powinno stanowić wielkiego problemu. A skoro samo pismo istnieje to i możemy wydedukować, że na czymś przez zwykłych ludzi jest praktykowane. Jestem jednak dość pewna, że przynajmniej w Czarnoksiężniku z Archipelagu nikt, nigdzie nie wspomina o istnieniu czegoś takiego jak prasa drukarska. Archipelag to nie Świat Dysku, gdzie często i gęsto mamy do czynienia z rezonansem morficznym, więc przeciek idei z naszego świata też odpada. Nie. Prasa drukarska jest logiczna tylko w odpowiednim kontekście. Najpierw musi istnieć jakiś rodzaj papieru czy innego pergaminu, czegoś na czym można odbijać czcionki. Dopiero po tym etapie rewolucji piśmienniczej jest w ogóle sens myśleć o bardziej zautomatyzowanym systemie składania wiadomości, listów, książek. Bez papieru lub pergaminu, na którym można odbić wiadomość nie ma sensu męczyć się z niewygodnym ustrojstwem jakim jest nawet podstawowa prasa drukarska. I może w Archipelagu gdzieś, ktoś taką prasę wymyślił – bo czemu by i nie – ale tu wracamy do tego, co wytłuściłam na początku powyższego ustępu: człowiek, który może przy sobie nosić dość lekki papier, pióro i kałamarz z atramentem nie będzie taszczył sporej ilości ołowianych sześcianów. Choćby mógł zrezygnować z pozostałych drukarskich parafernaliów, to by ułożyć nawet krótką wiadomość będzie potrzebował znacznie więcej niż 24 litery... A ołów swoje waży. Skąd więc w tym świecie w ogóle pomysł na magiczne porozumiewanie się czymkolwiek podobnym? A co dopiero mówić o powszechności tego systemu? To najzwyczajniej w świecie nie ma sensu.

Dagmara: I nie zapominajmy jak bardzo szkodliwy dla zdrowia jest ołów. Może opary sprawiły, że możliwości intelektualnie magów zdecydowanie spadły, co w sumie tłumaczyłoby jakoś ich zachowanie w pierwszych trzech tomach? Może to będzie objawienie tomu piątego? ...Albo i nie, przez co znowu wracamy do kwestii problemów Ursuli z zachowaniem spójności własnego uniwersum.


Ołów, bardzo wydajna trucizna pomysłowy środek pisarski.

Co do logiczności świata przedstawionego, masz rację – te rozważania są zbyt daleko idące, wpadają bardziej w s-f niż fantasy. A dla Le Guin taka właśnie konstrukcja uniwersum wydawała się zapewne najbardziej naturalną. Musimy pamiętać o środowisku z jakiego się wywodziła – jej ojciec był znanym antropologiem, wychowywała się w otwartym domu i już jako dziecko wprowadzano ją w najnowsze ówczesne badania i teorie naukowe. Jak sama powiedziała: „Najbardziej niezwykłym aspektem mojego dzieciństwa była świadomość, że żyjemy w pewien określony sposób, lecz nie jest on jedynym słusznym”. To samo widać w konstrukcji Ziemiomorza, będącego w gruncie rzeczy odbiciem tego, czym nasiąknęła w młodości – czyli otwartości na inne kultury, przy jednoczesnym zachowaniu szacunku wobec nich. Przy wszystkich wadach cyklu zdecydowanie udało jej się uniknąć nadmiernego upraszczania i mijania się z faktami, albowiem zdaje mi się, że każdy element świata przedstawionego ma swoje źródło w realnym aspekcie danej kultury. Na przykład lud wyspiarski, Dzieci Morza Otwartego, przedstawiony w Najdalszym Brzegu zdecydowanie ma swoje korzenie w tradycjach Polinezyjczyków, choć niektóre ich praktyki zdają się być wietnamskie.

Przywiązanie do słowa i cała symbolika odnajdywania prawdziwych imion rzeczy również jest wspaniałym nawiązaniem do kultur pierwotnych, a musimy pamiętać, że pod względem technologicznym Ziemiomorze to raczej „nasza” starożytność, dosyć wczesna w dodatku.

Ginny: Dla mnie jednak te prawdziwe imiona rzeczy były irytująco bzdurne. Odpowiednie dla takiej kultury pierwotnej, ale już mocno odstające od wysokiej kasty społeczeństwa, opartej na potędze ale też tę potęgę wywodzącej z dogłębnej wiedzy. To jak wsadzenie w cykl  starożytnych kapłanów katolickich, czy kapłanów innej wielkiej monoteistycznej religii wyznających wierzenia prostego ludu. Może w pewnym stopniu byłaby to więc utopia, ale jak piszesz dalej nie do końca te elementy składowe do siebie pasują, więc i ja nie potrafię tej krainy i kultury utopijną nazwać. Nie, to raczej miejsce w którym utopia i antyutopia dokonały potężnej kraksy.

Dagmara: Wiesz, sformułowanie „miejsce, w którym utopia i antyutopia dokonały potężnej kraksy” w sumie pasuje też do naszego świata. Le Guin pozostaje raczej realistyczna w balansie dobro-zło. Nawet w Grobowcach Atuanu, gdzie główny kult jest niewątpliwie opresyjny możemy znaleźć niuanse, dotyczące nie tyle jego istoty, co bardziej ludzi, którzy go tworzą.

Ale też czy Ziemiomorze nie stanowi takiej kultury pierwotnej? Lepiej widać to w kolejnych tomach, szczególnie w Tehanu, gdzie cała akacja dzieje się na wsi. Widzimy jak prymitywna jest ich technologia, medycyna, dowiadujemy się o wysokiej śmiertelności dzieci etc.

Ginny: Nie wiem jak jest w dalszych tomach – być może masz tu rację. Ale spójrz na samych Czarnoksiężników. To tacy średniowieczni kapłani odwołujący się do pierwotnej siły i to jeszcze jest w porządku. Ale też skoro cały świat jest pierwotny to oni odstają. Bo ich podejście do tej pierwotnej siły, jest samo w sobie dość macosze – niby to podstawa ich magicznej edukacji, a który potem się stosuje do tego, żeby natury rzeczy nie naruszać? – ale też i zwykli ludzie to dla nich taki plebs. Mogą ich traktować dobrze, mogą gorzej, ale zawsze Czarnoksiężnik jest kimś osobnym, odstającym.

Nasz świat – on nie jest ani utopią, ani antyutopią, ani ich kraksą. On po prostu jest. Jak to napisali w jednej z Nauk Świata Dysku panowie Cohen i Stewart, nasz świat to dynamika wyłaniająca się. Nie sądzę, żeby do takiego świata dało się odnieść pojęcie utopii, antyutopii, czy czegoś pomiędzy. Te pojęcia są wynikiem uproszczeń, racjonalizujących światy przedstawione, ale nasz świat jest zwyczajnie zbyt złożony, by one pasowały do niego. Może i faktycznie Le Guin jest dobra w mimesis na tym poziomie, ale to nadal tylko mimesis, a jednak Czarnoksiężników, stanowiących było nie było główny trzon przynajmniej Czarnoksiężnika z Archipelagu nie da się wpisać prosto do świata pierwotnego. Oni zwyczajnie do niego nie przynależą. Może też stąd tak częste ich odstępstwa od zasady nienaruszania natury.

Dagmara: Przyznam szczerze, że średniowieczni kapłani raczej nie są moim pierwszym wyborem, jeśli chodzi o inspirację Czarnoksiężników (bardziej połączenie szamanów/druidów i jakiś mędrców wschodnich), ale coś w tym jest. Zaś ich odstępstwa być może wynikają z prostej hipokryzji? Albo to wina ołowiu…  

Ginny: Tak, to pewnie ten nieszczęsny ołów. Ale mówiąc serio ja tu zwyczajnie widzę niekonsekwencję Ursuli. Pewne odniesienia do druidów na pewno można tu znaleźć, to jakby korzeń ich istoty. Z tym nie będę się spierać. Ale też sam system kształcenia – zamknięty uniwersytet, wskazuje jednak bardzo mocno na średniowieczne zawsze powiązane z instytucjami religijnymi uczelnie i dalekie odejście od tego druidzkiego korzenia.

Dagmara: Ołów. Pogromca magów i imperium rzymskiego. Hm. Może się mylę, bo jednak pierwszą część czytałam wiele lat temu, ale czy nie opiera się to bardziej na relacji mistrz-uczeń, przy czym uczeń przechodzi przez wielu mistrzów? Czy są jakieś typowe, „sztywne” zajęcia, czy po prostu zdobywają wiedzę przez praktykę i rozmowę? Jeśli to drugie to może bardziej wpada to w greckie szkoły filozoficzne?

Ginny: Faktycznie, to było do pewnego stopnia w ten sposób, z tym że w takim razie pozostajemy z korzeniami jednak bliżej wpływów średniowiecznych, bo ten okres jak i kolejne w Europie sporo wynosiły właśnie z rzymskiego i greckiego antyku. A i miała ta edukacja miejsce za murami zamkniętego uniwersytetu. Szkoda jednak, że Le Guin nie poświęciła tej edukacji wystarczająco miejsca, byśmy mogli zobaczyć jak wygląda taki zwykły dzień ucznia. Pamiętam z tego tyle, że to nie Hogwart Rowling, gdzie towarzyszymy uczniom day by day, ale i czymś musiało się to różnić od terminowania Geda u jego mistrza, z którym w ogóle na Roke dotarł. Niemniej znów wchodzimy w miszmasz, który chyba zwyczajnie jest niewystarczająco dopracowany w szczegółach. Poległ na krótkości tego pierwszego tomu.

Dagmara: Tak, Ursula cierpi na przekleństwo miszmaszu, choć nie wiem czy w tym co zamierzam teraz napisać nie będzie przesady. Chodzi mi tutaj o kwestię Tenar w Grobowcach Atuanu. Z jednej strony akcja osadzona jest w „wikińskiej” części archipelagu (mieszkańcy jako jedyni w uniwersum mają białą skórę i blond włosy), ale z drugiej cały kult, który wyznają stanowi już zadziwiający miks. Mamy okrutnego boga, którego doświadcza się jedynie w ciemnościach – spoko, nawet pasuje. Ale wrzucenie tam dziecięcej najwyższej kapłanki, prawie-bóstwa, wybieranej między innymi z racji na brak jakichkolwiek skaz na ciele (chodzi o np. blizny, czy pieprzyki) jest już dosyć oczywistym nawiązaniem do indyjskiej Kumari. W powieści jakoś to współgra, ale po analizie tej kwestii czuję pewien zgrzyt.

Co mi się jednak podoba w tym świecie to ożywcze zepchnięcie z piedestału tradycji europejskich, nie tylko gdy o kulturę czy tradycję chodzi, ale i samą konstrukcję bohaterów oraz podejście do starych archetypów, fabularnych tropów. 

Grafika pochodzi z filmu „Tales from Earthsea”

Weźmy na przykład smoki. U Tolkiena jakie są smoki, każdy widzi. W dużej mierze sprowadził je on do poziomu bestii, które trzeba pokonać, nieprzewidywalnych i niebezpiecznych – trop ewidentnie średniowieczny. Zaś u Le Guin smoki nadal są stworzeniami ciężkimi do pojęcia i groźnymi, lecz stanowią one nie tyle wrogów, co po prostu odmienną rasę, z którą nie tylko można, ale i warto się porozumieć z racji jej mądrości, w czym widać inspirację postrzeganiem tych stworzeń w kulturze azjatyckiej.

Cała filozofia Ziemiomorza zresztą jest bardzo Wschodnia, chyba w największym stopniu związana z taoizmem, co szczególnie widać w przywiązaniu magów i innych mieszkańców archipelagu do zachowania równowagi rzeczy (ying i yang).

Ginny: Tak, ta etniczność sama w sobie zdecydowanie Le Guin się chwali, ale miszmasz już nie zawsze specjalnie jej wychodzi. Choć z drugiej strony, póki to czy tamto nawiązanie nie gryzie się samo w sobie w lekturze, to czemu miałoby nam przeszkadzać?

Co do smoków, to u Tolkiena zdecydowanie jest średniowiecze. Zwłaszcza sagi nordyckie (zobacz choćby Fafnira z Eddy poetyckiej), ale zapewne można się doszukać u niego i innych tropów. Z drugiej strony w samym Czarnoksiężniku z Archipelagu odnosiłam wrażenie, że smoki może i są inną rasą, ale taką, którą należy pokonać, jakoś magicznie ujarzmić, bo inaczej narobi mnóstwo zła. Zakładam po twoich słowach, że dalej się to zmienia, ale w tym pierwszym tomie podejście do smoków było chyba właśnie bardzo europejsko średniowieczne. Z kolei współczesna fantastyka lubi czasem takie wątki mieszać – i możliwe, że właśnie za sprawą tego co Le Guin zrobiła w Ziemiomorzu. Bo spójrz choćby na Villentretenmertha i inne smoki z Wiedźmina, czy smoki w Merlinie BBC – to są bestie, ale wcale nie tak bezmyślne jak zdaje się pospólstwu. A chęć ich pokonania może wynikać choćby ze zwykłej chęci wzbogacenia się. Zdecydowanie niepoprzestawanie na „jedynym słusznym” obrazie smoka to kierunek, w ich postaciowaniu, który mi się podoba.

Z kolei tą równowagą uznawaną przez magów, pokazałyśmy chyba, że nie do końca tak jest (ołów!). Co innego w słowach, co innego w czynach. U zwykłych ludzi w Ziemiomorzu to jednak lepiej funkcjonuje. Tymczasem magowie podchodzą do balansu natury mocno na zasadzie, że niby natura naturą, ale kogo to obchodzi, że na nią wpłyną, skoro ten czy inny królik, czy kapitan statku zapłaci nam za zawiadywanie pogodą na morzu za pomocą magii? Doczesny byt staje się dla nich ważniejszy niż podstawy fachu, które ponoć muszą akceptować, żeby w ogóle móc dostać tytuł Czarnoksiężnika. Tyle dobrze, że w samym Czarnoksiężniku z Archipelagu Ursula już pokazuje, że ich działania mają wpływ na świat. Tylko niestety każdy tak naprawdę macha na to ręką. To powszechne lekceważenie, patrząc po tym co ty napisałaś o dalszych tomach, w końcu odbija się wszystkim czkawką i dobrze, że ostatecznie pojawiają się konsekwencje, które trzeba rozwiązać. Swoją drogą z dzisiejszej perspektywy to było niezłe przewidzenie współczesnych problemów ludzkości ze zmianami klimatu, które sami na siebie sprowadziliśmy, a które wciąż rozwiązać próbujemy baaardzo niemrawie. Niemniej w tym pierwszym tomie powszechne lekceważenie bardzo mi przeszkadzało. Gdyby jeszcze narrator wyrażał niepokój z powodu tych zmian to może jakoś bym ten koncept kupiła, ale nie, jedynym, który się przejmuje, choć też nie jakoś intensywnie na naszych oczach, jest mistrz Geda. Narrator pozostaje tu nudnym faktografem.

Wracając też jeszcze do prawdziwych imion – pokazałaś mi dziś, że mają one swój etniczny, pierwotny sens. Mnie jednak ten akurat koncept w Ziemiomorzu zawsze wydawał się bzdurny. O ile np. bardzo lubię niektóre pierwotne motywy (np. jaskini, labiryntu, czy spirali) i o ile samo tabu związane z nazwą rzeczy strasznej lub ewentualnie świętej (funkcjonujące także w kulturach zachodu) uważam za ciekawe, o tyle trop z imionami wszelkich rzeczy wydawał mi się zawsze zbyt fikuśnie głupi. Rozumiem strach przez wilkiem, czy niedźwiedziem, których prawdziwych nazw nie wymawiano (wierząc, że wypowiedzenie nazwy równa się z przywołaniem nazywanego), aż zatarły się pamięci, ponieważ te zwierzęta określano niejako naokoło. Stąd zresztą właśnie we współczesnym języku polskim niedźwiedź, wywodzącyc się od przetworzonego przez stulecia prasłowiańskiego *medv-ĕdъ, czyli jedzący miód/wiedzący gdzie jest miód/wiodący do miodu (jedna z form pośrednich to miedźwiedź). I logicznym było też nienadużywanie imion bóstw – by nie przyzywać ich bez potrzeby. Ale jeśli chodzi o nazwy wszelkich rzeczy, to tacy paraśreniowieczni magowie, z jakimi mamy do czynienia w Ziemiomorzu powinni raczej wiedzieć lepiej: jeśli natura rzeczy ma się zamknąć w jednym, dwóch słowach to te słowa będą nazwą tej rzeczy. Czyli jeśli coś się nazywa „kamień” to jest kamieniem. I nie zmieni tego to, że mag ci powie, że nie, kamień to „asfdajh” i to jest natura kamienia, a ten tam Janek, co go znasz całe życie to nie Janek, tylko Tomek, bo mag tak mówi... no nie. Imię to tylko nazwa, tylko pewne uproszczenie wszystkiego co kryje się w definicji rzeczy. I rzecz może posiadać kilka różnych nazw – ale nie nazwa stanowi o esencji rzeczy, a jej definicja, którą można rozszerzać, skracać, modyfikować. Ale prędzej dodasz czy usuniesz coś z definicji kamienia, niż zaczniesz z dnia na dzień na każdy kamień mówić asfdajh. Czy nazwiesz kwiat tojadem, czy akonitem – nie zmieni to jego natury. Czy nazwiesz Geda, Gedem, czy Czarnoksiężnikiem z Archipelagu nie zmieni to tego, że będziesz mówić o tej właśnie osobie i nijak nie wpłynie to na to, kim ta osoba jest. Może wpłynąć na jej zachowanie jako takie, na to jak będzie się do ciebie odnosić (jako Ged, poczciwy chłopak, czy jako Ged, Czarnoksiężnik), ale obie te jego części będą wciąż w nim obecne.

I tak, przyjmuję do wiadomości, że moje podejście jest niezgodne z tą pierwotną „filozofią”, do której odnosi się w tym momencie Le Guin, ale jest to podejście na tyle mocno we mnie zakorzenione, że zwyczajnie nie potrafię z niego zrezygnować i przyznać racji czemuś co tak rażąco się z nim nie zgadza. Gdyby to odnosiło się do kultur po prostu pierwotnych, byłoby ok, jako część ich wierzeń – nie wyznaję ich, ale akceptuję, że takimi są i gdyby wyprowadzić w Ziemiomorzu konsekwentnie taką pierwotną magię od nich, nie przeszkadzałoby mi to zupełnie. Tak np. jest u Pratchetta, gdzie ludyczne czarownice, mieszkające po wioskach znajdują prawdziwe imiona roślin w nich – i na tej podstawie wiedzą, co taka roślina leczy. Pomijając element komiczny samo mocne osadzenie tego fragmentu świata przedstawionego, w lokalnym folklorze sprawia, że staje się on wiarygodny. Natomiast jako faktycznie funkcjonujący i najważniejszy fundament uprawiania magii przez „światłych naukowców” jakimi jawią się w cyklu Le Guin Czarnoksiężnicy – nie. To jest moment, w którym moje zawieszenie niewiary przestaje działać.

Dagmara: Co do smoków – nie zapominajmy, że temu konkretnemu Ged ubił młode, zatem bestia miała pełne prawo być nadzwyczaj niezadowolona, delikatnie rzecz ujmując. Swoją drogą ciekawe jest to, że Krogulec został zatrudniony, by ochraniać wieśniaków przed atakami smoka i rozwiązał sprawę mordując dzieci przedstawiciela starej, inteligentnej rasy. „Dbanie o równowagę” tak bardzo.

Lord Cob może i jest złolem, ale potwierdza moje przypuszczenia (grafika pochodzi z filmu „Tales from Earthsea”).

Im dłużej o tym myślę, tym bardziej bezsensowne się to staje. Skoro zadaniem magów jest utrzymywanie tego mistycznego porządku to czysto teoretycznie powinni działać tylko w obliczu wielkiego zła, jak to się stało w Najdalszym brzegu, gdzie pojawiła się postać szalonego nekromanty. Jestem w stanie zrozumieć ich hipokryzję i dbanie o własne interesy, ale w przypadku takiego smoka zastanawiam się, dlaczego Ged, w tamtym czasie dosyć idealistyczny dzieciak, uznał że jego obecność i pożeranie wieśniaków tę równowagę zakłóca? Smok stanowi część natury, pozbawioną obiektywnego zła i okrucieństwa. Żywi się na ludziach tak samo, jak ludzie zabijają i zjadają zwierzęta. Ergo, jego działania są w gruncie rzeczy neutralne, należą do naturalnego porządku. Rozumiem ochronę Geda, minimalizowanie strat – w imię przywiązania do własnego gatunku. Ale nie mordowanie młodych i upokarzanie smoka (przez spętanie go prawdziwym imieniem)?

Cóż, zgaduję że przemieniałoby to magów w okrutników, co raczej nie stanowiłoby dobrego wzorca dla jakichkolwiek młodych czytelników. Dochodzi do tego zwyczajowa u Ursuli niezdolność do stworzenia spójnego uniwersum.

Ginny: Właśnie. Narrator sobie, a bohaterowie sobie. I, powtórzę: gdyby tylko sama narracja zwracała uwagę, że Ged i inni Czarnoksiężnicy nagminnie ingerują w naturę, w którą zobowiązują się nie ingerować, i że z tego powodu będą kłopoty, to ja bym nawet taki rozwój opowieści kupiła. No ale nie ma, więc nie kupuję.

Dagmara: Prawdziwe imiona może i są fikuśnie głupie, ale prawdziwe. Ich koncepcja, dotycząca wszystkich rzeczy istnieje w folklorze od niezmiernie dawna, to wręcz jedno z pierwszych wierzeń na jakie wykreowaliśmy. Pozwolę sobie przytoczyć fragment Złotej gałęzi:

Człowiek pierwotny uważa imię za ważną część swej osoby i wobec tego dba o nie w odpowiedni sposób. Tak więc Indianin z Ameryki Północnej jest zdania, że imię jest nie tylko nazwą, ale konkretną częścią jego osoby, w takiej samej mierze jak oczy czy zęby, i jest przekonany, że złośliwe obchodzenie się z jego imieniem może mieć równie szkodliwe skutki jak rana zadana jakiejkolwiek części jego ciała (...)

Tolampowie na Celebesie wierzą, że aby porwać duszę człowieka, wystarczy zapisać sobie jego imię. Jeszcze w naszych czasach wielu dzikich uważa swe imiona za istotną część własnej osoby, przeto dokładają wszelkich starań, by ukryć swe imiona i uniemożliwić w ten sposób źle usposobionym ludziom wykorzystanie ich dla wyrządzenia krzywdy posiadaczowi imienia. (...) Australijscy tubylcy ukrywają zazwyczaj imiona własne, a wynika to z w dużej mierze z przekonania, ze nieprzyjaciel znający imię ma w ręku broń, którą może wyrządzić krzywdę.

(...) Araukanie nie zdradzą swego imienia przed obcym, ponieważ lękają się, że w ten sposób zdobędzie on jakąś moc nadprzyrodzoną nad nimi. Araukanin zapytany przez człowieka obcego, nieznającego tego obyczaju, o imię, odpowiada: "Nie mam imienia". (...)

Oczywiście należałoby się spodziewać, że ten powszechny opór, jeśli idzie o używanie imion własnych, nie działa, a w każdym razie jest mniejszy wśród krewnych i przyjaciół. Ale często sprawa przedstawia się wręcz przeciwnie. Przepis ten stosuje się najbardziej surowo właśnie do osób związanych bliskimi węzłami krwi, a szczególnie węzłami małżeńskimi. W takich wypadkach nie tylko nie wolno wypowiadać imion krewnych, ale często nawet zwyczajnych słów przypominających lub choćby mających wspólną sylabę z tymi imionami.

Dosyć ciekawy przykład znajduje się też w Spirited away –Yubaba zyskuje kontrolę nad Chichiro poprzez usunięcie paru znaków z jej prawdziwego imienia. Dziewczyna zmienia się w San, pozostaje praktycznie w niewoli wiedźmy. Jak wiadomo, jest to film produkcji japońskiej i zdaje mi się, że Miyazaki czerpał tutaj z tradycji shintoizmu, a już w szczególności z wierzeniem w kotodama, mistyczną magię słów i imion. Zdaje się, że stanowiło to również inspirację Ursuli. Z innych przykładów – wiedziałaś o sekretnym imieniu Rzymu? W pewnym momencie mieszkańcy miasta zaczęli postrzegać go jako bóstwo, którego miano pozostawało sekretem, gdyż poznanie tegoż przez wrogów mogło doprowadzić do upadku całej społeczności. Prawdę znali tylko Pontifex Maximus i parę innych najwyżej postawionych osób w państwie. Za rządów Sulli skazano na śmierć Quintusa Valeriusa Soranusa, poetę i trybuna ludowego właśnie za wyjawienie sekretnego imienia miasta. Wydawać by się mogło, że w tamtym czasie Rzymianie byli nieco bardziej oświeceni...

Nie zgadzam się zbytnio z twoim tokiem rozumowania. Kamień w Ziemiomorzu to nie kamień, a „asfdajh”, gdyż „asfdajh” to pojęcie używane przez smoki, które nazwały wszystko co istnieje, a ich język jest magią samą w sobie. Kamień stanowi tutaj ułomne uproszczenie głupich ludzi. Mag nie mówi, mag odkrywa dawne, prawdziwe imiona, które mają moc (i nadal pozostają w użyciu przez smoki)

„Asfdajh” to Stara Mowa. Smoki są tymi ładniejszymi dziećmi Segoya, czyli boga, który stworzył Ziemiomorze przez wypowiedzenie słowa Ea.

Ginny: Ale mnie chodzi właśnie o tę różnicę między wierzeniem, które z faktycznym – scjentycznym obrazem świata nie ma nic wspólnego. Możesz wierzyć w dowolną ilość bóstw, czy zabobonów, ale one od tego nie staną się prawdziwą rządzącą światem siłą. Mówisz też, że kamień to uproszczenie a smocza nazwa nie. Ale niezależnie od tego, z jakiego języka pochodzi nazwa to zawsze jest uproszczenie tego co kryje się w definicji, tego, co jest nazywane. Smocza nazwa może stanowić większą esencję danej rzeczy, niż nazwa niesmocza, ale wciąż nie będzie ona całą tą rzeczą. Tak jak np. esencja mnie nie jest mną całą, niezależnie od tego pod jakim imieniem się ją ukryje. Do tego dochodzi też to, że jak wynika z pełniejszej wersji podanego przez ciebie cytatu, tabu imienne jest powszechnie, ale różne kultury różnie je realizują. W Ziemiomorzu zaś robi się z tego jednorodny byt, czym Ursula odbiera samemu (swoją drogą fascynującemu, jeśli ktoś jest zainteresowany wierzeniami pierwotnymi) konceptowi to, co może czynić go intrygującym. Te wszystkie niuanse i smaczki, pewną uspójniającą różnorodność minionego, może też utraconego, świata.

Dagmara: W świecie Ziemiomorza słowo w Dawnej Mowie stanowi całkowitą esencję rzeczy. Myślę o tym trochę w kategoriach biblijnych – chodzi mi tutaj o prawo Adama do nazwania wszelkiego stworzenia. Imiona, które stworzył z tego co wiem (a teologiem żadnym nie jestem) określały istotę danego bytu. Podobnie wymyśliła sobie Ursula, w obrębie fantastycznego świata ma to sens i stanowi ładne nawiązanie do rzeczywistości. Taki a nie inny world-building, w tym aspekcie nawet spójny, to jej prawo jako pisarki. Zresztą uważam, że implementowanie do serii różnych wersji tego tabu zdecydowanie zagmatwałoby uniwersum, które i tak wcale nie jest proste. Weźmy jeszcze pod uwagę to, że książki z tego cyklu są dosyć cienkie i akcja obejmuje mniej więcej ten sam obszar – czyli ten główny archipelag, który może być całkiem jednorodny. Zakładam też, że głównym targetem Ziemiomorza są jednak młodsi czytelnicy, szczególnie jeśli mówimy o pierwszych tomach, a dla nich jednak z założenia pisze się prościej.

Ginny: Owszem, z założenia pisze się prościej dla młodszego czytelnika, ale to nie oznacza wcale, że trzeba dla niego upraszczać świat. To akurat jest zadanie bajki, a nie fantastyki. Spójrz choćby co w literaturze young adult robią Terry Pratchett, Diana Wynne Jones czy J.K. Rowling – ich książki są różnej grubości, ale nawet pisząca cieniutkie tomy Jones w swoim cyklu o Chrestomancim tworzy świat złożony i nieoparty na jakiejś jednej ponad miarę uproszczonej regule.

Dagmara: Trudno odwołać mi się do Jones, gdyż oglądałam tylko adaptację jej powieści, ale jeśli chodzi o Pratchetta i Rowling to zauważ, że na początku zarówno cyklu o Tiffany, jak i Pottera, świat przedstawiony jest całkiem prosty i ciężkie tematy raczej nie są obecne (albo nie są zbyt ciężkie – motyw sierotki w literaturze trzyma się mocno od stuleci i raczej nikogo nie rusza). Dopiero w kolejnych tomach wszystko się rozwija – i w Ziemiomorzu jest podobnie. Grobowce Atuanu od razu wrzucają nas w inną kulturę, całkowicie odmienną od tej z pierwszego tomu, w Najdalszym brzegu Ged również spotyka odmienne ludy w trakcie podróży… Tak, nie poświęcono im szalenie dużo czasu, ale większość akcji dzieje się na tym głównym Archipelagu, zatem nic dziwnego, że ten został najpełniej opisany. 

Grafika pochodzi z filmu „Tales from Earthsea”

Ginny: Ale nawet ten główny Archipelag złożony jest z różnych skrawków kultur, tak? A już magowie – czarnoksiężnicy, na Roke nie są ograniczeni do jednego obrazu świata; ich wiedza i podstawy magii nie powinny być więc ograniczone tylko tym, co ten konkretny skrawek świata wyznaje. To raz. Dwa, że o ile Harry Potter zaczyna się lekko – na tyle na ile lekkim można nazwać wstęp, w którym kończy się wieloletnia wojna (te cięższe wątki są ukryte w tle, poza kadrem, ale znając cały cykl człowiek dostrzega jak poważne i złożone to wszystko jest od samego początku), a pierwsza powieść o Tiffany z pewnością nie podnosi lekkiego temaciku. Nie jest tak mroczna jak W północ się odzieję, czy zapewne Pasterska korona, ale dzieje się w złożonym świecie, w którym wyraźnie da się dostrzec ten gniew napędzający Pratchetta, o którym we wstępie do Kiksów klawiatury pisał Neil Gaiman.

Dagmara: Ciężko mi robić za adwokata Ursuli, ale sądzę, że Ziemiomorze jest pod tym względem takie jak Śródziemie – tak, owszem, mnóstwo kultur i ludów, ale i tak wszystko zaczyna się od Ilúvatara. U Le Guin mamy Segoya. Ich realność nie podlega wątpliwości, tworzą świat i jego zasady. Uniwersalne zasady. Po co magowie mieliby korzystać z czegokolwiek innego skoro Stara Mowa działa? Zresztą czy na Archipelagu istnieje inna magia? Nie. Niektóre ludy rozpatrują ją w kategorii czystego zła, inne mają bardziej wyważone podejście, ale źródło wciąż jest to samo.

Poza tym nie chodzi mi o spłycanie przekazu (zagmatwałam, mea culpa!) – bo Ursula radzi sobie tutaj raczej znośnie (im dalej w cykl), choć gorzej niż Pratchett. Może porównywalnie z Rowling. Mam na myśli samo budowanie świata. Generalnie nie zasypuje się dzieci przesadną ilością szczegółów, gdyż większość tego nie zdzierży – dobrym przykładem jest tu Moers. Wspaniały pisarz, ale większość znanych mi dzieci odpada na samym początku takiego Miasta Śniących Książek, bo bezceremonialne wrzucenie w świat przedstawiony i dwie strony o kalafiorach to dla nich za dużo.

Ginny: Tak, z tymi szczegółami masz rację. Niemniej wciąż young adult zakłada czytelnika wcale nie dziecko, tylko tego młodego dorosłego. Nastolatka raczej, a więc już kogoś, kogo złożony świat nie przytłoczy. Może nie tak złożony jak u Moersa – nie czytałam, ale po twoim opisie zakładam, że to trochę taki Dukaj dla młodszego czytelnika pod kątem konstrukcji świata, a Dukaj też nie każdego chwyci – ale już Pratchett owszem. Rowling za to mam wrażenie właśnie pisze może na początku prosto, ale też ten świat jest bogaty – tylko Harry dopiero zostaje w niego wrzucony i sam wiele musi się o nim nauczyć, dopiero poznać. A wraz z nim stopniowo poznaje czytelnik. Ged, jest częścią Archipelagu od urodzenia, Czarnoksiężnikiem się rzecz jasna dopiero staje, ale właśnie tu powraca problem, o którym już mówiłam. Tak jak u Rowling mamy sześć tomów edukacji Wielkiej Trójcy, przed rzuceniem ich w świat, tak nauka Geda, jego wprowadzenie w ten szerszy świat, w różnorodność Archipelagu, jakim powinien być jego pobyt na Roke, zostaje sprowadzony do ilu? dziesięciu? dwudziestu stron?

Jasne są różne fantastyki i każda ma prawo do takiej, a nie innej swojej magii, niemniej osobiście wolę te, które podchodzą do kwestii religijności np. tak jak Wiedźmin, tworząc podobny naszemu tygiel i wielorakość interpretacji. A jeśli już muszą podchodzić do kwestii mistycznych z większą powagą, a mniejszym przetworzeniem – to tak jak we wspomnianym przez ciebie Spirited away, gdzie ten świat duchowy po pierwsze stanowi sedno opowieści, a po drugie jest bytem osobnym, niejako oddzielnym od świata realnego. Z tego drugiego można do niego przejść i jest ta duchowość w ogóle w rzeczywistości głęboko ukryta. Ale też w tej animacji funkcjonowanie imiennego tabu mnie nie razi dlatego, że sednem Spirited away jest duchowa podróż głównej bohaterki, dla której nawet misja ratowania rodziców – choć przecież bardzo ważna – staje się tłem, swego rodzaju klamrą i ostatnią nitką łączącą ją z odległym światem rzeczywistym. Dodatkowo cała animacja jest głęboko zanurzona w jednej tylko kulturze japońskiej (a nie w mnóstwie różnorodnych kultur). W Ziemiomorzu nie pamiętam, czy są kapłani, ale podstawowym planem wydarzeń jest rzeczywistość – choć łącząca się tu i tam ze światem duchowym. Ale nadal, mnie osobiście, sama realizacja pomysłu z prawdziwymi imionami w tym konkretnym wykonaniu się nie podoba. Trzeba umieć czerpać, ale też trzeba umieć czerpać i przetwarzać umiejętnie.

Grafika pochodzi z filmu „Tales from Earthsea”

Dagmara: Ale w świecie Ziemiomorza nie ma tak de facto podziału na sferę magii i świat rzeczywisty, gdyż magia stanowi podstawę tego świata. Na Roke wysyłani są tylko najbardziej zdolni, lecz istnieje zdecydowanie więcej osób obdarzonych magicznym talentem, którzy używają go w codziennym życiu – przykładem mogą być tu wiedźmy, choć w serii pojawiło się też parę postaci będących czymś w rodzaju jarmarcznych sztukmistrzów, z tego co pamiętam ktoś używał też magii, by oszukiwać ludzi (ale na bardzo drobną skalę). Wyjątek stanowią Wyspy Kargadzkie, gdzie nie wolno jej używać – tam dzieje się akcja Grobowców Atuanu.

Ginny: Ale w światach fantasty magia zawsze jest innym planem rzeczywistości, czymś co się da ująć w takie czy inne prawa. To jest część rzeczywistości, a nie coś jej przeciwnego. Jest ona oczywiście niezgodna z prawami fizyki, ale też magia to nie sfera duchowości, nawet jeśli może być jej poniekąd pokrewna. To jednak też jest ważny podział. Magia nie jest tym samym co religia. Ludy pierwotne mogły te pojęcia łączyć, ale w fantastyce generalnie działa to jednak inaczej. Nawet jeśli magia w pewnych punktach łączy się w tym czy innym tekście fantastyki z duchowością, to w innych miejscach jest silnie powiązana właśnie z rzeczywistością. To swego rodzaju punkt pośredni między sferami sacrum i profanum – osobny byt, jednak zdecydowanie bliższy rzeczywistości niż duchowości. A to dlatego, że gdy ktoś stworzy magią deszcz, albo napisze list ołowianą czcionką taki deszcz, czy list są nie mniej rzeczywiste niż deszcz, który spadnie sam, albo niż wymyślony przez rzemieślnika mechaniczny sposób wytwarzania czcionki drukarskiej i jeszcze dorzucenie przez niego do zestawu drukarskiej prasy. Ołowiany list samym swoim istnieniem nic nie mówi o pozostawiającej go osobie, poza tym, że jest ona w stanie taki list (czy to magią, czy to technologią) stworzyć. Nie mówi nic o (nie)rzeczywistości tej osoby. Więc też bliskość magii i rzeczywistości w Ziemiomorzu sama w sobie niczego nie dowodzi, jest raczej powtórzeniem wzorca niż czymś nowatorskim i konstytuującym odmienne (od innych światów fantasy) działanie świata.

Dagmara: Ale czy ja kiedykolwiek twierdziłam, że Ziemiomorze jest pod tym względem nowatorskie? Magia w nim – podobnie jak w większości światów fantasy – pozostaje niejako wpleciona w osnowę rzeczywistości. Co do religii to ludzie Archipelagu (poza mieszkańcami Wysp Kargadzkich) nie wyznają żadnych bóstw. Segoy to czarownik potężny niczym bóg, być może pojawia się w postaci smoka. Może za daleko się teraz posunęłam, ale magia niejako zapełnia tu szufladkę duchowości. Choć zamiast wiary występuje pewność, wiadomo że działa. Oczywiście w późniejszych tomach sytuacja się zmienia, ale to omówiłyśmy już wcześniej.

Ginny: I chyba to właśnie jest sedno tego, co mi w magii Archipelagu przeszkadza. Fakt, że zastępuje ona duchowość. Pozornie jako ateistka powinnam przyklasnąć takiemu rozwiązaniu, ale jednak czuję w nim sztuczność, pewien brak wyważenia. Tak jak u Tolkiena Ilúvatar jest właściwie właśnie odpowiednikiem ziemskiego boga-stwórcy, nie magiem, tak w Ziemiomorzu mamy maga, może i o nadludzkiej mocy, ale jednak człowieka, czy smoka – istotę realną, byt istniejący już w jakiejś rzeczywistości realnej. To pozostawia pytanie o to skąd się już ta rzeczywistość i sam Segoy wzięli? I na to pytanie powinny powstać różne formy duchowości tudzież ateizmu, tudzież nauk ścisłych, ale właśnie świadomych tego pytania i braku (i być może niemożliwości) odpowiedzi na nie.

Dagmara: Nie jestem w stanie odpowiedzieć na te pytania. Albo nie wychwyciłam tych kwestii w trakcie lektury, albo Ursula po prostu tego nie wytłumaczyła. Ale w sumie w jakim popularnym uniwersum fantasy jest dokładnie i logicznie wytłumaczone „skąd się wzięła rzeczywistość”? Kosmogonie chyba raczej nie mogą być logiczne…

Ginny: W moim odczuciu, jeśli uniwersum fantasy jest dobrze napisane, to ma też wbudowaną spójność kosmologii, przynajmniej do pewnego poziomu. Ale ta tematyka, zdecydowanie prowadzi nas już zbyt daleko w dygresję, przejdźmy więc do kolejnych kwestii, które chciałyśmy podnieść w naszej dyskusji. Dla kontrastu wspomnę o tym, że już ten pierwszy tom, który przeczytałam (a zapewne i kolejne) ma tu i tam ładne momenty. Jak z rozwiązaniem tego, kim okazuje się cień Geda, śledzący go przez cały cykl. Oczywiście było to dość proste i sama domyśliłam się rozwiązania dość szybko, ale też fakt, że miałam rację sprawił mi satysfakcję. To była rzecz mądra w swej prostocie. Inny ładny, choć podobnie domyślny moment, który mi się całkiem spodobał to chwila, w której Ged kończąc edukację, musi przejść przez ostatnie drzwi w uczelni na Roke. Zagadka znów jest – jak wspomniałam – prosta i nie wierzę, żeby porządnie wyszkolonemu magowi nie udało się jej odkryć... ale może przemawia tu przeze mnie zwykła znajomość imperatywu narracyjnego. Niemniej wciąż, to był ładny i satysfakcjonujący moment. A ty, Dagmaro, masz takie miejsca, które mimo wszystkich wad cyklu sprawiają, że trudno ci jednoznacznie powiedzieć, że Ziemiomorze nie niesie z sobą żadnej wartości?

Dagmara: Ja nie twierdzę, że Ziemiomorze pozbawione jest wszelkiej wartości. Wszystkie te książki mają spory potencjał – niestety w dużej mierze, przynajmniej dla mnie, zmarnowany. Również całkiem podobało mi się rozwiązanie wątku Geda, choć było dość przewidywalne. Cenię sobie całe Grobowce Atuanu; nieczęsto w fantasy napotyka się na powieści osnute całkowicie wokół kultu religijnego, co więcej wobec niego krytyczne. Wiara w Bezimiennych Bogów wydaje się być pusta, podobnie jak rytuały odprawiane dla samego ich odprawiania. Widzimy kapłanki pogrążone w bezustannych intrygach, wykorzystywanie i wplecenie religii w politykę… Choć najważniejsza jest oczywiście historia Arhy (Tenar) i jej wyswobodzenia się spod zasad wiary, ucieczki od indoktrynacji. Naprawdę ładnie pociągnięty wątek. Oczywiście Le Guin wszystko potem psuje w tym zakresie, o czym wspominałam już wcześniej, ale mimo to naprawdę lubię tę książkę.

Przepadam również za, niezbyt często spotykaną, ideą „fantasy prowincjonalnego”. Ziemiomorzu zdarza się też być całkiem realistycznym – chodzi mi tu szczególnie o podejście do życia i jego etapów. Przejścia są przedstawiane jako rzecz naturalna, podobnie jak starość. Ged i Tenar znajdują u kresu życia miłość (boru, czekałam na to dwa tomy) i wiek nie sprawia, że są mniej pełnowartościowymi bohaterami, ba, dodaje im wręcz głębi. 

(Źródło: Tumblr)

Rozczarowanie, utrata wiary we własne siły, prowadząca do dalszego rozwoju to raczej powszechny motyw w kulturze od zarania dziejów, ale przedstawienie go w serii jest całkiem ciekawe. W większości książek tego typu (i z tego okresu), główny bohater przegrywa raz i potem nic nie staje mu na drodze do całkowitego zwycięstwa. W Tehanu zaś obserwujemy całkowitą i, jak mniemam, nieodwracalną porażkę Geda, czyli utratę przez niego mocy. A przecież magii podporządkował całe swoje życie, teraz zaś został zdegradowany oraz (na własne życzenie wprawdzie, ale zawsze) wygnany z Roke. W tej sytuacji musiał nauczyć się żyć od nowa, widzimy też, że taka normalna egzystencja również jest w stanie przynosić mu radość, a nawet satysfakcję – świetne odwrócenie oczekiwań czytelnika i typowych tropów bohaterskich.

Ginny: Oraz, było, nie było, tego jak opowieść jest poprowadzona w pierwszym tomie cyklu, gdzie Ged jest typową Mary Sue. Sierotką o wielkiej mocy, której wszystko się udaje i który nawet jak zrobi coś czego zakaże mu mistrz – a którego w sumie ma w dość dużym poważaniu, czy nauczyciele z Roke, to i tak mu się upiecze. Ma też – oczywiście – arcywroga. Ten wątek jest tak zły, tak okropny... Oto Ged przybywa na uczelnię i zaraz zakumplowuje się z małym, pociesznym grubaskiem (typowy comic relief, który nigdy nie będzie tak przepotężny jak „nasz” Ged). Grubasek ma już też jednego kolegę na uczelni. Pomyślałabyś, że w takim wypadku Ged i ten drugi chłopak też powinni się zaprzyjaźnić. Ale nie. Chłopak rozmawia z Gedem i tu moje zawieszenie niewiary siada na całym polu. Ursula bowiem w didaskaliach wmawia mi, że chłopak ten Geda obraża i się z niego naśmiewa, ale w jego wypowiedziach ja absolutnie tego nie widzę. Jeśli to są przytyki to co najwyżej przyjazne, nieszkodliwe przytyki, które Ged powinien potraktować jako wstęp do zakumplowania się. Ale nie. Powstaje arcywróg – taki Draco, dla Harry’ego, jeśli chodzi o poziom niechęci, tylko że to wszystko cały czas pozostaje tak bardzo niepokazane w tym tomie... Potem w końcu Ged kończy uczelnię ma swoje przygody i kolejny cholerny zgrzyt na mym jestestwie. Ged oto dowiaduje się od swego pociesznego kolegi, również już czarnoksiężnika, że arcywróg Geda nie ukończył Roke, noga mu się powinęła na egzaminach. Oczywiście. Ged musiał zatriumfować, bo naprawdę nie ma żadnego innego logicznego powodu dla którego tamten chłopak, dobry uczeń, i ponownie, kolega kolegi, na miłość bora! miałby nie ukończyć Roke.


W filmie Ged jest Mary Sue tak bardzo, że aż świeci (grafika pochodzi z filmu „Tales from Earthsea”).

Dagmara: Chciałabym jednak tutaj wspomnieć o jeszcze jednej z rzeczy, która mi się w cyklu nie podoba – to znaczy, pewnego rodzaju niedopasowanie poziomu przesłania, zawsze dosyć prostego, do ciężaru wydarzeń przedstawionych w poszczególnych tomach. Szczególnie dobrze widać to w Tehanu. Okej, mamy tu, nieco generalizując, ładną opowieść o przemianie, pogodzeniu się ze sobą i czerpaniu radości z tego, co nas otacza, o tym że prawdziwe życie toczy się nie na dworach wielkich tego świata, ale tam gdzie żyją zwykli ludzie… Przykro mi to mówić, ale przesłanie jest naprawdę nadzwyczaj proste (w złośliwości swej powiem, że quasicoelhowskie) i sprytne odniesienia do taoizmu tego nie zmienią. Zaś na drugim planie mamy przedstawioną historię dziewczynki gwałconej przez ludzi, którzy są najprawdopodobniej jej krewnymi, na oczach i za przyzwoleniem matki; dziecka wrzuconego do ogniska, by tylko zatrzeć ślady; dziecka które to przeżywa i latami (nie) wychodzi z traumy. A potem ogląda śmierć własnej matki, będącej w zaawansowanej ciąży. I wątek ten pozostaje bez żadnych wniosków, bez żadnego przesłania, w czasie gdy Ursula karmi nas największymi banałami. Przeprowadźmy drobny eksperyment myślowy. Co by z takim wątkiem zrobił Pratchett? Podobne motywy pojawiają się w jego twórczości i za każdym razem zapadały mi w pamięć, pełniły jakąś rolę w fabule, nawet jeśli nie były eksponowane, czasami metaforycznie dawały mi w twarz. Zaś Le Guin po prostu nie korzysta z okazji jakiegokolwiek pogłębienia cyklu. Zadowala się truizmami, może i ładnie opakowanymi, ale mimo wszystko truizmami. Pratchett w jednym zdaniu jest w stanie przekazać więcej mądrości niż ona w czterech książkach. To właśnie stanowi mój główny problem z twórczością Ursuli.

Ginny: O tak, u Pratchetta takie mocne elementy opowieści stanowią jej sedno, opakowane niczym odłamki szkła w watę cukrową. U Ursuli dostajemy ładne, proste opowiastki, obudowane nie tak ładnym mięsem, którego mięsistości Ursula zdaje się nie zauważać.

Dagmara: Ginny locuta, causa finita.


Tym samym koniec części drugiej i ostatniej naszej dyskusji o Ziemiomorzu. Dziękujemy, że przeczytaliście, jeśli ją przeczytaliście i mamy nadzieję, że nie zanudziłyśmy was na śmierć.


Dagmara i Ginny


A Wizard of Earthsea Illustration, Ged's Boat by AlexandraWood
(Źródło: Deviantart)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz