Dwa
i pół tomu ciężkiego fedrowania. Początek drugiej części Nawałnicy mieczy mnie jednak pokonał, tyle wytrzymałam, tyle
zniosłam, zanim rzuciłam ten cykl w cholerę. Możecie uznać, że jakaż to
recenzja ułomna, skoro oceniam całe trzy książki i tylko kawałeczek z czwartej,
a sam cykl jeszcze nie jest ukończony. Ale zasadniczo – ukończony, czy nie – ja
nie mam najmniejszego zamiaru go doczytywać, a więc także moje wszelkie opinie
o Pieśni lodu i ognia nigdy nie będą odnosiły
się do całości cyklu. Zawsze będą w tym rozumieniu ułomne. Dodatkowo ta
recenzja będzie raczej mniej niż bardziej dokładna, z prostego powodu, jakim
jest to, że czytałam te książki dobre kilka lat temu i zwyczajnie sporo już z
nich pozapominałam. A jakkolwiek przypomnienie sobie postów w odnośnym wątku na
Discworld.pl stanowi tu
pewną pomoc, to wciąż nie oddaje pełni mojego bólu egzystencjalnego związanego
z powszechnym uwielbieniem dla tego cyklu, który to ból z roku na rok tylko
rośnie, jednocześnie sprawiając, że nie zamierzam sobie nawet tego, co
przeczytałam odświeżać. Najlepiej przerywając, co chwilę, by wypisać dokładnie wszystko,
co mi się tam nie podobało.
Zaczęło
się niepozornie. Ot, zachęcona wypowiedziami na wspomnianym forum, które
budowały w moim umyśle wspaniałe fantastyczne światy wypełnione intrygą kupiłam
pierwszy tom. Po czym czekało mnie spore rozczarowanie. Jeszcze poziom
fabularny na tym początku jako tako się bronił – wszak to było dopiero
wprowadzenie do tej wielkiej opowieści, a sama konstrukcja postaci stanowiła
najmocniejszy element Gry o tron. Za
to poziom językowy... coś we mnie wraz z lekturą tegoż cyklu umarło. I tak,
sporo z tego to wina tłumacza, mnóstwo to wina (braku) korekty*, ale też
czytając byłam pewna, że przynajmniej część tych językowych „łamańców” wyszła spod
pióra samego Martina. Mamy tu i powtórzenia na powtórzeniach i ubogi język i
słownictwo używane niezgodnie ze swoim słownikowym znaczeniem i składnię, która
zdezerterowała z tego statku zanim jeszcze dotarła do miasta portowego i błędy
logiczne i zapewne jeszcze trochę innych rzeczy, o których zdążyłam zapomnieć,
albo na które na tym etapie mojej edukacji edytorskiej nie zwróciłam uwagi.
Taak, to coś, co we mnie umarło, chciałoby zwrotu wydanych pieniędzy i
cofnięcia w czasie, z wiedzą, że wkrótce lokalna biblioteka zakupi także
pierwsze trzy części cyklu, więc nie muszę wydawać własnej many na coś tak
bardzo jej niewartego. To dosłownie jedyny zakup książkowy, którego żałuję.
![]() |
Wpis ilustruję memami z bodaj jedyną powszechnie nielubianą w fandomie postacią. (Źródło) |
Wspomniałam
o postaciowaniu. I tak, z początku jest ono genialne, potem widać jednak już
pewne zalążki gubienia się tej genialności, które jak stwierdza nawet część
moich znajomych lubiących Pieśń lodu i
ognia, tylko się pogłębia. A patrząc na sprawę z dystansu zauważam też coś
jeszcze. Otóż nawet te postaci, którym kibicowałam na tym początku, w ogromnej
większości są albo irytujące, albo głupie, albo i irytujące i głupie. Nie
wspominając o irytujących i głupich postaciach, którym nie kibicowałam, bo i
cóż z tego, że na poziomie piątego, czy który tam tom już się ukazał, taka
Sansa jest o wiele mniejszą mamałygą niż w tomie pierwszym, skoro aby dojść do
tego momentu musiałam i dalej musiałabym przebijać się przez wcześniejsze tony
jej mamałygowatości. A i tak nawet w tym piątym czy szóstym tomie ponoć jeszcze
tego irytującego rysu charakterologicznego nie pozbywa się do końca. I tak, jasne,
kiedy Sansa myśli jest inteligentną postacią – ale kiedy nie myśli czeka mnie
zawsze kawałek męczącej, irytującej lektury. I cóż z tego, że to logiczne
postaciowanie, skoro czytanie o takich irytujących postaciach to jest coś, co
zwyczajnie nie sprawia mi przyjemności, a tylko męczy.
Tak
jednak jak nie dziwią mnie sympatie i antypatie do poszczególnych postaci cyklu
(skoro już można kogoś w tym cyklu lubić), tak dziwi mnie powszechne
uwielbienie Littlefingera. Nie wiem na ile ta postać zmienia się w dalszych
tomach, ale w tych dwóch i pół części cyklu, które znam nie ma w nim absolutnie
nic, za co można by go lubić. Ta postać to mały dupek, knujący za plecami
wszystkich. Padało tu pośród moich znajomych, między innymi porównanie do
Vetinariego. I owszem, Littlefinger to Vetinari, gdyby Vetinari był dupkiem. A
zasadnicza kwestia w mojej sympatii dla Vetinariego polega na tym, że pod tym
wszystkim kim jest i jakim jest człowiekiem – a szczerze: to jest bezwzględny
władca – nie jest dupkiem. Ma
władzę, ale nie dla samej władzy, Pratchett nie zostawia nam wątpliwości, że
Vetinariemu zależy na jego mieście i swoją pozycję i swój geniusz wykorzystuje
właśnie dla dobra Ankh-Morpork. Tymczasem Littlefinger zdaje się nie mieć
żadnego celu poza samym knuciem i byciem dupkiem. Doszły mnie, co prawda
teorie, że może się okazać, że knuje on jednak konkretnie, ku przywróceniu na
żelazny tron Tragaryenów, ale w takim wypadku to jeszcze mniej niż dupkowaty
odpowiednik Vetinariego. To nawet nie dupkowaty terier Vetinariego, a zwykły
dupkowaty rewolucjonista, który chce zmienić jeden nieciekawy porządek świata
na inny równie nieciekawy porządek świata.
![]() |
Dupek vs. nastolatka ze smokami. Who's gonna win. (Źródło) |
Całość
też jak na mój gust jest zbyt rozwleczona. Niby mamy dużo postaci i dużo
wydarzeń a jednak lektura pozostawia wrażenie, że to wszystko jest zbytnio
porozciągane w czasie. Ja rozumiem, że to epicki cykl, ale też epickość nie ma
równać się nudzie. Tymczasem tu nie dość, że popadamy w nudę to jeszcze mamy do
czynienia z pewnym zjawiskiem, którego ja za cholerę bym nie dostrzegła, gdybym
nie przeczytała w jakimś wywiadzie z Martinem, że to zrobił... Nie, nie tak. Ja
wciąż tego nie widzę w powieści(ach) i wiem o tym tylko z tego wywiadu z
Martinem i mogę mu tylko wierzyć na słowo. Otóż Martin twierdzi, że część wydarzeń
w jego cyklu dzieje się równolegle (i dlatego też to wszystko tak mu się
rozwleka) – ale gdzie to jest jakoś zaznaczone w cyklu? No właśnie nigdzie. Nie
mam najmniejszego problemu z równoczesnością wydarzeń jako taką. Wszelkie
bawienie się przez autorów chronologią w powieściach czy innych komiksach czy
filmach itd. to coś, co wręcz bardzo lubię. O ile widzę je w samym dziele, a
nie dowiaduję się o nim dopiero od autora. Często zresztą spotykałam się z
zadziwiającymi mnie opiniami odnośnie konkretnych tekstów, że ludzie takich
rzeczy nie lubią, że takie zabiegi utrudniają im lekturę, że sprawiają, że nie
rozumieją przebiegu akcji. Mnie nie, mnie ją uprzyjemniają***, ale tak jak
napisałam, aby tego typu zabieg miał
sens, musi być widoczny w utworze. I na tym poziomie o jaki chodzi Martinowi
nie powinien nawet wymagać od
czytelnika żadnego większego wyrobienia. Tymczasem Martin olewa potrzebę
świadomości chronologii u czytelnika, jakby jego świat dzielił się tylko na
lato i zimę i nie miał żadnego sensownego kalendarza do stosowania na codzień.
No
właśnie. Zima. Zima nadchodzi, ale jak w ogóle w tym świecie funkcjonuje system
wegetacji? Czy są jakieś zbiorniki na zboże i inną żywność, którą się podczas
lata wytwarza z nadwyżkami właśnie na czas zimy (o ile wytwarza się ją z
nadwyżkami)? Ile razy do roku w lecie następują zbiory? Jak działa system
pańszczyzny? Kto zarządza ziemiami tego, czy innego rodu? Itd. itp. Jednym
słowem: jak to wszystko do cholery działa i to tak dobrze, że ktokolwiek jeszcze
ma czas i ochotę na intrygi o trony.
Taak,
świat przedstawiony to to, co najbardziej mi w tym cyklu przeszkadza. Powiecie –
ponownie – że jest epicki i to jego wielka zaleta. Ale on nie jest epicki. On
ma rozmach, ale jest wypełniony mnóstwem pustki. Ma bogatą historię, kulturę,
geografię, ale mimo, że mamy koniec lata, a więc logicznie ujmując, wiele lat okresu
dobrobytu i spokoju ten świat zbudowany jest na pustkach. Wszystkie krainy, do
których w tych dwóch i pół tomu dotarłam razem z bohaterami są dziwnie puste. W
teorii te pustki są uzasadnione, ale trudno oprzeć się logicznemu wnioskowi, że
Martin posługuje się tu jedną sztancą, gdzie mamy wielkie miasta ze szlachtą i
czernią stanowiącą zbitą masę, wielkie opuszczone miasta, zamki ze szlachtą i
od czasu do czasu jakąś opuszczoną wioskę, czy przydrożną gospodę. Tak jakby
ludzie byli tu skupieni punktowo w wielkich zbiorowościach pomiędzy ogromnymi
pustymi przestrzeniami. I tak jak teraz o tym piszę przychodzi mi do głowy, że
może ma to jakieś uzasadnienie – ale też to jest coś, co zupełnie nie wynika z
samego cyklu. To tylko ja sobie dopowiadam i nadinterpretuję na braku
informacji, jaki od Martina tutaj dostaję. Bo mogę postawić taką, a nie inną
teorię, ale co z tego, skoro w cyklu nic mi na jej poprawność lub błędność nie
wskazuje – nikt tu nie zwraca choćby gdzieś w tle (ale dość wyraźnie, by czytelnik
tego jednak nie przegapił) uwagi na taki dziwny układ świata. Nie, ten świat
jest tak zbudowany i nikt tego w żaden sposób nie komentuje. Albo więc to
faktycznie ma jakiś sens i tylko Martin nie umie tego napisać tak, żeby
czytelnik nie miał wątpliwości, że ta nienaturalna pustka jest wywołana Czymś
Wielkim z Historii****, albo Martin faktycznie ma tę jedną sztancę i nie umie
pisać światów inaczej, jak tylko pustką, którą nie wie czym zapełnić. Osobiście
stawiam na to drugie.
![]() |
Bo to dobry chłopak był. (Źródło) |
Jasne
jest tu mnóstwo nawiązań do kultury bodaj głównie Wysp Brytyjskich – ale to
jest poziom wertykalny i po zejściu na pewien poziom, nawet wśród wielbicieli
fantasy, hermetyczny. Swego czasu (przy okazji omawiania pokrótce, dlaczego Portal zdobiony posągami Marka S. Huberatha
to powieść do dupy) pisałam o roli poziomu wertykalnego. Otóż, co mi po
poziomie wertykalnym jeśli poziom horyzontalny jest nijaki, niedopracowany itd.
itd. Pieśń lodu i ognia nie jest aż
tak słaba na tymże horyzontalnym poziomie jak Portal..., niemniej wszelkie nawiązania mogę zauważyć, albo mogę
ich nie zauważać, ale one nie powinny być kluczem do mojego odczytania
opowieści na najbardziej podstawowym poziomie. A tu trochę za często Martin
łata nimi dziury w tym, czego na poziomie horyzontalnym nie umie, albo nie chce
napisać tak, żeby łatania nie wymagało.
Historia
świata też istnieje tu w jakimś dziwnym... zapomnieniu? Mamy, jaką taką wiedzę
o tym, co wydarzyło się te szesnaście czy ile lat temu zaczyna się układ świata,
jaki zastajemy w pierwszym rozdziale pierwszego tomu, aczkolwiek też jest to
wiedza niepełna. Wcześniej zaś mamy wielką pustkę i jeszcze wcześniej wielką,
dumną, pustą prehistorię. Jednym słowem Martin
ma swoją wizję, której prawie wcale nam nie przedstawia. Dostajemy co
najwyżej infodumpowe wyrywki historii bardzo łopatologicznie wprowadzane w mowę
pozornie zależną, jaką sugeruje nam taki a nie inny podział rozdziałów cyklu.
Czyli np. Daenerys o czymś rozmyśla, pojawia się jakaś kwestia, o której
zdaniem Martina czytelnik powinien teraz się dowiedzieć, więc Dany zaczyna snuć
w myślach długi, objaśniający tę kwestię wywód. I tak ad nauseam praktycznie chyba z każdą postacią. Mało, oj mało w tym
naturalności, jaką powinna cechować się dobrze napisana mowa pozornie zależna.
Nie wspominając o dobrze napisanej narracji i budowaniu świata przedstawionego
w ogóle.
Ogólnie
więc historia i bliższa przeszłość pozostają tylko zarysowane. Wiemy o paru
ważnych bitwach i wielkich dawnych krainach jak Valyria, ale zdecydowanie czytelnik
nie ma tu na czym oprzeć wyobrażenia o tym jak takie krainy mogły wyglądać. Jak
wyglądały ich kultury, języki, jakimi wartościami cechowali się ich mieszkańcy?
Strzępy i ochłapy, tyle tylko dostajemy. Gdyby to jeszcze były tylko jakieś
wzmianki na marginesie czegoś innego (że była taka to, a taka kraina, że odbyła
się bitwa o to, czy o tamto) ale bez tych nieznośnych infodumpów, które
tłumaczą o wiele za mało, by zaspokoić ciekawość, to może jakoś by to działało
i nie irytowało swoją ułamkowością, a wręcz fajnie budowało ten świat
przedstawiony. Niestety jednak Martin staje tu rozkrokiem w pół drogi, ani nie
tłumacząc historii świata porządnie, aż do poziomu tolkienowskich Niedokończonych opowieści czy Silmarillionu (na zasadzie: czytelnik
nie wie, czytelnik powinien więc się o tym dowiedzieć od a do z), ani nie
rzucając w czytelnika tylko tajemniczo brzmiącymi nazwami i datami (na
zasadzie: bohaterowie to wiedzą, więc nie muszą sobie tego tłumaczyć). Bo
niestety wprowadzenie w ten świat człowieka z zewnątrz, przy tak przyjętej
koncepcji cyklu byłoby trudne. Choć np. Dany właśnie jako ta obca, w obcym
kraju mogłaby dopiero zdobywać wiedzę od innych i ogólnie pewnie dałoby się tu
coś pokombinować, żeby to jakoś zgrabniej wyszło.
Wspomniałam
też o czerni i szlachcie. Jak najbardziej rozumiem to, że Pieśń lodu i ognia to cykl skupiony na szlacheckich rodach i ich
wzajemnych intrygach i jak najbardziej kupuję konwencję, która świat
przedstawiony pokazuje mi ich oczami. Czego nie kupuję to tego, że wszyscy inni
– poza jednym, czy dwoma nielicznymi przypadkami – robi tu za statystów,
których albo nikt nie zauważa, albo szybko oni giną. Jednym słowem nie kupuję
tego, że cała ta szlachta***** w ogóle nie zauważa czerni mieszkającej w ich
miastach, że ta czerń pojawia się tylko od wielkiego dzwonu, żeby zrobić burdy,
albo okazać się czyimś bękartem i tyle. By określić to jeszcze jaśniej:
rozumiem szlachtę traktującą czerń jak karaluchy. Ok, taka stylistyka cyklu,
wszyscy tu są draniami i nikt nie przejmuje się biedotą. Ale jakkolwiek
zrozumiałym jest nie znosić karaluchów, tak ich wszechobecności nie da się nie
zauważać. Można próbować coś z takim natłokiem „robactwa” zrobić [Nie, wcale
nie mam teraz wizji martinowskiej szlachty myjącej hordy karaluchów i
ubierającej je w eleganckie garnitury i posyłającej do szkół, żeby nie
przynosiły wstydu ich miastom („To karaluchy, ale nasze karaluchy!” – Cersei Lannister).],
można je ignorować, ale nie da się ich nie zauważać.
Tymczasem
tak jak szlachta, którą Martin opisuje bardzo dokładnie, co i rusz wprowadzając
nowe rody, funkcjonuje w trzech sytuacjach: dwór/zamek, podróż lub bitwa, tak
zwykli mieszkańcy to ta jednorodna czerń robiąca za miejski tłum/nieistniejąca.
Ot czasem się jakiś wyrobnik pokaże. A gdzie w tych miastach mieszczaństwo? Gdzie
jakaś różnorodność widoczna nawet szlacheckim dumnym ze swej szlacheckości
okiem? Gdzie w wielkiej podróży Aryi spotkania, które powinny mieć co i rusz
miejsce, nawet pomimo tego, że ten świat jest jedną wielką pustką? Jak napisała
na naszym pięknym forum Adrianna Vetinari: „GRR miał ciekawy pomysł, wykonanie
chyba go jednak ciut przerosło”.
Ładnie
to pokazuje właśnie wątek ganiającej w kółko Macieju przez pierwszą część Nawałnicy mieczy****** Aryi, trafiającej
co i rusz do nowego szlacheckiego dworu, ale zupełnie niewidującej w swoich
tułaczkach chłopstwa i wszystkich, których w takiej wojennej zawierusza powinna
spotykać. Pomimo tego, że sporo miejsca zajmuje Martinowi opisywanie jej
tułaczek po bezdrożach. A jeszcze samo ganianie w kółko macieju to chyba
najbardziej przeze mnie znienawidzony wątek „fabularny”. Znów powołując się na
słowa pięknie definiującej go Adrianny: „Nie wiadomo, do czego to prowadzi, a
ona sama [Arya] włóczy się wszędzie”. Niezależnie od tego jak ciekawie by taki
wątek poprowadzić, nie znoszę, gdy postać gania przez krainę w tę i z powrotem
i tylko się ciągle rozmija ze swoim króliczkiem, podczas gdy z jej ganianiny
nic nie wynika, jej wątek w żaden sposób nie posuwa się do przodu.
Mamy
też opisy bitew i walk. Zauważcie, że Pieśń
lodu i ognia to cykl o okresie bitew i walk, których dostajemy w tych
pierwszych dwóch i pół tomu tyle, co kot napłakał, a jak już dostajemy to są
one cholernie topornie opisane. Nie wiem jak wy, ale ja ledwie przebrnęłam przez
bitwę o Królewską Przystań, a tym samym ledwie ukończyłam Starcie królów. Tak jak przez bitwy w Wiedźminie płynę – włączając w to tę wielką bitwę z Pani Jeziora, którą Sapkowski opisuje
tak, że to dla mnie stał się swego czasu wzorzec, do którego odnosiłam to jak
bitwy powinni pisać inni autorzy. Niekoniecznie chodziło mi o podobny podział
na role, ale zdecydowanie o podobną lekkość tego opisu. Martin stoi po drugiej
stronie tej skali. Jasne, z tego, co obiło mi się o uszy, sam jest świadom, że
nie umie pisać bitew, ale w takim razie albo nie powinien w ogóle zabierać się
za opowieść, w której tych bitew ma być mnóstwo, albo najpierw powinien nauczyć
się pisać takie bitwy przynajmniej znośnie. Szlifowanie warsztatu to akurat coś,
co każdy autor powinien mieć na uwadze.
Sięgając
po cykl znałam też już tę powszechnie powtarzaną formułkę, że tutaj wszyscy
giną. Tylko, że na przełomie pierwszych dwóch i pół tomów jakoś ginęli nie wszyscy,
a wyłącznie ci bohaterowie, z którymi czytelnik miał się związać emocjonalnie.
Ci nominalnie dobrzy, nawet jeśli czasem błądzący moralnie. Jak Starkowie i...
no głównie Starkowie i ich wilkory. Oczywiście da się to wpisać w narrację
traktującą o brutalności świata, w którym najgorzej po tyłku dostają ci dobrzy
[ekhem, naiwni jak Ned, ekhem], podczas, gdy tym złym manna z nieba skapuje.
Ale zwyczajnie nie jest to, co mi obiecywano, więc i nie powinno dziwić moje
rozczarowanie. I jednak pewna przewidywalność, skoro znamy już wzorzec. Na
szczęście dalej chyba Martin trochę od tego odchodzi, zabijając przynajmniej
Joffreya.
![]() |
Tak daleko nie dotarłam, ale mimo wszystkich moich argumentów za słabością całego cyklu zaiste musiała to być piękna scena. (Źródło) |
Ostatecznie zrezygnowałam w jakiejś ⅕ Nawałnicy mieczy, czyli po krwawych godach. Ta scena... ugh. Jak głupim trzeba być, żeby się na taki fortel dać nabrać. Jak głupim trzeba być, żeby nie ubezpieczyć sobie wielokrotnie pleców wchodząc do jaskini lwa. Zaiste Cat i Ned byli siebie warci. Czy może są, nie wiem co stało się z Cat dalej, czy faktycznie umarła, czy ta scena z jej punktu widzenia, to była tylko zmyłka, co silnie podejrzewałam.
A
jeszcze w tym tomie dostajemy Davosa w więzieniu Stannisa. Jeżu malowany, jakie
to było złe. Jakie to było okropnie złe. Poczynając od zdziwienia Davosa, że
cela w jaskini jest ciepła, a przecież lochy powinny być zimne. Nie. Podziemne
jaskinie są akurat ciepłe. Co prawda jesteśmy w tym momencie na skalistej
wyspie, więc gdyby Davos argumentował, że cele tutaj powinny przewiewać potężne
morskie wiatry, jego zdziwienie faktem, że tak się nie dzieje miałoby ręce i
nogi. Ale nie, argumentacja Davosa polega na tym, że to cela, a cele zgodnie ze
standardowym wyposażeniem wszech królestw i kalifatów, powinny być zimne. Potem
przechodzimy do momentu, w którym strażnicy nie chcą zdradzić mu swoich imion,
więc on nadaje im zwierzęce przydomki... like: wtf? Czy jemu już powoli odbija,
czy od zawsze był pojebany? Potem nasz przemądry Davos wnioskuje, że jeden ze
strażników jest dobry, bo podkarmia więzienne szczury. Serio człowieku,
moralność nie działa tak prosto. Na koniec zaś dokwaterowują mu współwięźnia, z
którym Davos zagaja flirt rozmowę, która brzmi jak flirt, co nie do końca
pasuje do postaciowania tak jego jak i jego nowego kolegi. No może Alester jest
gejem, kto go tam wie, na flirt jednak najwyraźniej ma filtr podobny do filtru
pratchettowskich krasnoludów na ironię. To znaczy: nie dostrzega go. W związku
z czym odpowiada Davosowi w sposób neutralny, a nie, bo ja wiem, przydzwania mu
w zęby/próbuje go pocałować. Po czym przechodzi do narzekania na – literalnie – potworności wojny, do
których należy to, że jakiś dzieciak ukradł mu ubrania i teraz będzie w nich
chodził. Czego Davos mu współczuje. Yhm. Tak. Mój mózg w tym momencie wyszedł i
nie wrócił przez dłuższą chwilę. Sama się sobie dziwię, że po tym fragmencie doczytałam
jeszcze do krwawych godów.
Podsumowując Pieśń lodu i ognia to może i faktycznie
niezłe czytadło, ale z pewnością nie jest to klasyka gatunku. Najzwyczajniej w
świecie nie.
Ginny Nawrocka
* W pierwszym tomie jeszcze ktoś się pod tym jako korektor czy inny redaktor podpisał, w tomie trzecim już nazwiska korektora/redaktora nie znalazłam, ale też, nominalnie istniejący, czy nie – ja w istnienie korektora tych pierwszych tomów, w tych wydaniach, które trafiły w moje ręce, nie wierzę.
**
To bodaj pierwsza serialowa/filmowa okładka książki, która nie tylko jest
zwyczajnie ładna, ale też jest o wiele ładniejsza od okładek przedserialowych.
***
Chociaż, jakkolwiek ich nie podzielam, rozumiem tych narzekań przyczyny.
****
Gdyby to jeszcze dotyczyło tylko Westeros można by to podciągnąć pod efekty powracającej
co te kilka, kilkanaście lat Zimy, ale i tak to mocno naciągana teoria. Albo –
choć to też byłoby naciągane – gdyby Zima sięgała na całą ziemię tego cyklu, co
jednak cykl zdaje się właśnie negować. Zima to ma być kwestia zachodząca w
Westeros, całkowicie obca dla ziem wschodnich czy południowych.
*****
A już szczególnie nasi dobrzy Starkowie. Tu taka anegdota na potwierdzenie
tezy. Otóż, wbrew nawet logicznemu wnioskowi, osobiście nie zdawałam sobie
najmniejszej sprawy z tego, że Winterfell to zamek i otaczające go miasteczko, dopóki nie zobaczyłam go oczami wcielającego
się w wilkora Brana po rzeźni dokonanej tam przez Boltonów, bodaj w tym trzecim
tomie. A więc mamy dwa tomy, w których nie pada najmniejsza wzmianka o tym, że
Starkowie jadąc do domu przejeżdżają przez miasto, że Sansa czy Cat wychodzą do
tego miasta na zakupy, czy że służba Starków wychodzi na miasto bo ma wychodne,
albo musi kupić włoszczyznę na obiad – czegokolwiek, co sugerowałoby właśnie,
że Winterfell to zamek i miasto.
******
A i zapewne także w kolejnych tomach.