środa, 30 marca 2016

Pieśń lodu i ognia – czyli jak to Gałkiewiczowi się nie podoba, skoro mówię Gałkiewiczowi, że się Gałkiewiczowi podoba?

Dwa i pół tomu ciężkiego fedrowania. Początek drugiej części Nawałnicy mieczy mnie jednak pokonał, tyle wytrzymałam, tyle zniosłam, zanim rzuciłam ten cykl w cholerę. Możecie uznać, że jakaż to recenzja ułomna, skoro oceniam całe trzy książki i tylko kawałeczek z czwartej, a sam cykl jeszcze nie jest ukończony. Ale zasadniczo – ukończony, czy nie – ja nie mam najmniejszego zamiaru go doczytywać, a więc także moje wszelkie opinie o Pieśni lodu i ognia nigdy nie będą odnosiły się do całości cyklu. Zawsze będą w tym rozumieniu ułomne. Dodatkowo ta recenzja będzie raczej mniej niż bardziej dokładna, z prostego powodu, jakim jest to, że czytałam te książki dobre kilka lat temu i zwyczajnie sporo już z nich pozapominałam. A jakkolwiek przypomnienie sobie postów w odnośnym wątku na Discworld.pl stanowi tu pewną pomoc, to wciąż nie oddaje pełni mojego bólu egzystencjalnego związanego z powszechnym uwielbieniem dla tego cyklu, który to ból z roku na rok tylko rośnie, jednocześnie sprawiając, że nie zamierzam sobie nawet tego, co przeczytałam odświeżać. Najlepiej przerywając, co chwilę, by wypisać dokładnie wszystko, co mi się tam nie podobało.


Zaczęło się niepozornie. Ot, zachęcona wypowiedziami na wspomnianym forum, które budowały w moim umyśle wspaniałe fantastyczne światy wypełnione intrygą kupiłam pierwszy tom. Po czym czekało mnie spore rozczarowanie. Jeszcze poziom fabularny na tym początku jako tako się bronił – wszak to było dopiero wprowadzenie do tej wielkiej opowieści, a sama konstrukcja postaci stanowiła najmocniejszy element Gry o tron. Za to poziom językowy... coś we mnie wraz z lekturą tegoż cyklu umarło. I tak, sporo z tego to wina tłumacza, mnóstwo to wina (braku) korekty*, ale też czytając byłam pewna, że przynajmniej część tych językowych „łamańców” wyszła spod pióra samego Martina. Mamy tu i powtórzenia na powtórzeniach i ubogi język i słownictwo używane niezgodnie ze swoim słownikowym znaczeniem i składnię, która zdezerterowała z tego statku zanim jeszcze dotarła do miasta portowego i błędy logiczne i zapewne jeszcze trochę innych rzeczy, o których zdążyłam zapomnieć, albo na które na tym etapie mojej edukacji edytorskiej nie zwróciłam uwagi. Taak, to coś, co we mnie umarło, chciałoby zwrotu wydanych pieniędzy i cofnięcia w czasie, z wiedzą, że wkrótce lokalna biblioteka zakupi także pierwsze trzy części cyklu, więc nie muszę wydawać własnej many na coś tak bardzo jej niewartego. To dosłownie jedyny zakup książkowy, którego żałuję.

Moje małe zdechłe korektorskie coś wyło też cichutko nad składem. Justowanie jeszcze jest, ale ta wielka czcionka, ten wielgachny font dla rozdzielenia każdego podrozdziału... No nie, ładna okładka jednak nie przykryje tego, że wydawnictwo na tak wielu poziomach chciało skoczyć na kasę. Paradoksalnie decydując się w tym ładnym serialowym wydaniu** na ładny biały papier, jakby próbując tym ukryć fakt, że wszystko inne nie jest tu wydawniczo tak ładne. Osobiście naprawdę mogę zrezygnować z białego papieru, na rzecz, co najmniej porządnej, korekty. Zauważyłam nawet ostatnio, że zupełnie mi nie przeszkadza ten ciemniejszy, cienki papier, na jakim wydrukowano chyba większość moich książek i sporą część tych, które tylko wypożyczałam z bibliotek – a nawet wolę go od białego papieru. Może to przyzwyczajenie, może fakt, że im grubszy i bielszy papier, tym gorzej się na nim czyta, bo źle się przekłada takie grube strony i odbija on za dużo światła. Oczywiście przesada w drugą stronę też nie jest najlepsza, bo jednak prześwitująca bibułka nie czyni książki ani ładną, ani łatwiejszą do przeczytania. Niemniej naprawdę wolę jak wydawnictwo oszczędza na papierze, a nie na ludziach. Ponieważ jak pokazuje to choćby Dukaj wydawany w WL, można wydawać autora pięknie, z dbałością o wszelkie aspekty jakie złożą się na ukończoną, wydrukowaną książkę drukując ją właśnie na ciemniejszym papierze. Tyle jednak o technikaliach, bo też ile można was nimi zanudzać. Przejdźmy do samego tekstu.


Wpis ilustruję memami z bodaj jedyną
powszechnie nielubianą w fandomie postacią. (Źródło)

Wspomniałam o postaciowaniu. I tak, z początku jest ono genialne, potem widać jednak już pewne zalążki gubienia się tej genialności, które jak stwierdza nawet część moich znajomych lubiących Pieśń lodu i ognia, tylko się pogłębia. A patrząc na sprawę z dystansu zauważam też coś jeszcze. Otóż nawet te postaci, którym kibicowałam na tym początku, w ogromnej większości są albo irytujące, albo głupie, albo i irytujące i głupie. Nie wspominając o irytujących i głupich postaciach, którym nie kibicowałam, bo i cóż z tego, że na poziomie piątego, czy który tam tom już się ukazał, taka Sansa jest o wiele mniejszą mamałygą niż w tomie pierwszym, skoro aby dojść do tego momentu musiałam i dalej musiałabym przebijać się przez wcześniejsze tony jej mamałygowatości. A i tak nawet w tym piątym czy szóstym tomie ponoć jeszcze tego irytującego rysu charakterologicznego nie pozbywa się do końca. I tak, jasne, kiedy Sansa myśli jest inteligentną postacią – ale kiedy nie myśli czeka mnie zawsze kawałek męczącej, irytującej lektury. I cóż z tego, że to logiczne postaciowanie, skoro czytanie o takich irytujących postaciach to jest coś, co zwyczajnie nie sprawia mi przyjemności, a tylko męczy.

Tak jednak jak nie dziwią mnie sympatie i antypatie do poszczególnych postaci cyklu (skoro już można kogoś w tym cyklu lubić), tak dziwi mnie powszechne uwielbienie Littlefingera. Nie wiem na ile ta postać zmienia się w dalszych tomach, ale w tych dwóch i pół części cyklu, które znam nie ma w nim absolutnie nic, za co można by go lubić. Ta postać to mały dupek, knujący za plecami wszystkich. Padało tu pośród moich znajomych, między innymi porównanie do Vetinariego. I owszem, Littlefinger to Vetinari, gdyby Vetinari był dupkiem. A zasadnicza kwestia w mojej sympatii dla Vetinariego polega na tym, że pod tym wszystkim kim jest i jakim jest człowiekiem – a szczerze: to jest bezwzględny władca – nie jest dupkiem. Ma władzę, ale nie dla samej władzy, Pratchett nie zostawia nam wątpliwości, że Vetinariemu zależy na jego mieście i swoją pozycję i swój geniusz wykorzystuje właśnie dla dobra Ankh-Morpork. Tymczasem Littlefinger zdaje się nie mieć żadnego celu poza samym knuciem i byciem dupkiem. Doszły mnie, co prawda teorie, że może się okazać, że knuje on jednak konkretnie, ku przywróceniu na żelazny tron Tragaryenów, ale w takim wypadku to jeszcze mniej niż dupkowaty odpowiednik Vetinariego. To nawet nie dupkowaty terier Vetinariego, a zwykły dupkowaty rewolucjonista, który chce zmienić jeden nieciekawy porządek świata na inny równie nieciekawy porządek świata.


Dupek vs. nastolatka ze smokami. Who's gonna win. (Źródło)

Całość też jak na mój gust jest zbyt rozwleczona. Niby mamy dużo postaci i dużo wydarzeń a jednak lektura pozostawia wrażenie, że to wszystko jest zbytnio porozciągane w czasie. Ja rozumiem, że to epicki cykl, ale też epickość nie ma równać się nudzie. Tymczasem tu nie dość, że popadamy w nudę to jeszcze mamy do czynienia z pewnym zjawiskiem, którego ja za cholerę bym nie dostrzegła, gdybym nie przeczytała w jakimś wywiadzie z Martinem, że to zrobił... Nie, nie tak. Ja wciąż tego nie widzę w powieści(ach) i wiem o tym tylko z tego wywiadu z Martinem i mogę mu tylko wierzyć na słowo. Otóż Martin twierdzi, że część wydarzeń w jego cyklu dzieje się równolegle (i dlatego też to wszystko tak mu się rozwleka) – ale gdzie to jest jakoś zaznaczone w cyklu? No właśnie nigdzie. Nie mam najmniejszego problemu z równoczesnością wydarzeń jako taką. Wszelkie bawienie się przez autorów chronologią w powieściach czy innych komiksach czy filmach itd. to coś, co wręcz bardzo lubię. O ile widzę je w samym dziele, a nie dowiaduję się o nim dopiero od autora. Często zresztą spotykałam się z zadziwiającymi mnie opiniami odnośnie konkretnych tekstów, że ludzie takich rzeczy nie lubią, że takie zabiegi utrudniają im lekturę, że sprawiają, że nie rozumieją przebiegu akcji. Mnie nie, mnie ją uprzyjemniają***, ale tak jak napisałam, aby tego typu zabieg miał sens, musi być widoczny w utworze. I na tym poziomie o jaki chodzi Martinowi nie powinien nawet wymagać od czytelnika żadnego większego wyrobienia. Tymczasem Martin olewa potrzebę świadomości chronologii u czytelnika, jakby jego świat dzielił się tylko na lato i zimę i nie miał żadnego sensownego kalendarza do stosowania na codzień.

No właśnie. Zima. Zima nadchodzi, ale jak w ogóle w tym świecie funkcjonuje system wegetacji? Czy są jakieś zbiorniki na zboże i inną żywność, którą się podczas lata wytwarza z nadwyżkami właśnie na czas zimy (o ile wytwarza się ją z nadwyżkami)? Ile razy do roku w lecie następują zbiory? Jak działa system pańszczyzny? Kto zarządza ziemiami tego, czy innego rodu? Itd. itp. Jednym słowem: jak to wszystko do cholery działa i to tak dobrze, że ktokolwiek jeszcze ma czas i ochotę na intrygi o trony.

Taak, świat przedstawiony to to, co najbardziej mi w tym cyklu przeszkadza. Powiecie – ponownie – że jest epicki i to jego wielka zaleta. Ale on nie jest epicki. On ma rozmach, ale jest wypełniony mnóstwem pustki. Ma bogatą historię, kulturę, geografię, ale mimo, że mamy koniec lata, a więc logicznie ujmując, wiele lat okresu dobrobytu i spokoju ten świat zbudowany jest na pustkach. Wszystkie krainy, do których w tych dwóch i pół tomu dotarłam razem z bohaterami są dziwnie puste. W teorii te pustki są uzasadnione, ale trudno oprzeć się logicznemu wnioskowi, że Martin posługuje się tu jedną sztancą, gdzie mamy wielkie miasta ze szlachtą i czernią stanowiącą zbitą masę, wielkie opuszczone miasta, zamki ze szlachtą i od czasu do czasu jakąś opuszczoną wioskę, czy przydrożną gospodę. Tak jakby ludzie byli tu skupieni punktowo w wielkich zbiorowościach pomiędzy ogromnymi pustymi przestrzeniami. I tak jak teraz o tym piszę przychodzi mi do głowy, że może ma to jakieś uzasadnienie – ale też to jest coś, co zupełnie nie wynika z samego cyklu. To tylko ja sobie dopowiadam i nadinterpretuję na braku informacji, jaki od Martina tutaj dostaję. Bo mogę postawić taką, a nie inną teorię, ale co z tego, skoro w cyklu nic mi na jej poprawność lub błędność nie wskazuje – nikt tu nie zwraca choćby gdzieś w tle (ale dość wyraźnie, by czytelnik tego jednak nie przegapił) uwagi na taki dziwny układ świata. Nie, ten świat jest tak zbudowany i nikt tego w żaden sposób nie komentuje. Albo więc to faktycznie ma jakiś sens i tylko Martin nie umie tego napisać tak, żeby czytelnik nie miał wątpliwości, że ta nienaturalna pustka jest wywołana Czymś Wielkim z Historii****, albo Martin faktycznie ma tę jedną sztancę i nie umie pisać światów inaczej, jak tylko pustką, którą nie wie czym zapełnić. Osobiście stawiam na to drugie.


Bo to dobry chłopak był. (Źródło)

Jasne jest tu mnóstwo nawiązań do kultury bodaj głównie Wysp Brytyjskich – ale to jest poziom wertykalny i po zejściu na pewien poziom, nawet wśród wielbicieli fantasy, hermetyczny. Swego czasu (przy okazji omawiania pokrótce, dlaczego Portal zdobiony posągami Marka S. Huberatha to powieść do dupy) pisałam o roli poziomu wertykalnego. Otóż, co mi po poziomie wertykalnym jeśli poziom horyzontalny jest nijaki, niedopracowany itd. itd. Pieśń lodu i ognia nie jest aż tak słaba na tymże horyzontalnym poziomie jak Portal..., niemniej wszelkie nawiązania mogę zauważyć, albo mogę ich nie zauważać, ale one nie powinny być kluczem do mojego odczytania opowieści na najbardziej podstawowym poziomie. A tu trochę za często Martin łata nimi dziury w tym, czego na poziomie horyzontalnym nie umie, albo nie chce napisać tak, żeby łatania nie wymagało.

Historia świata też istnieje tu w jakimś dziwnym... zapomnieniu? Mamy, jaką taką wiedzę o tym, co wydarzyło się te szesnaście czy ile lat temu zaczyna się układ świata, jaki zastajemy w pierwszym rozdziale pierwszego tomu, aczkolwiek też jest to wiedza niepełna. Wcześniej zaś mamy wielką pustkę i jeszcze wcześniej wielką, dumną, pustą prehistorię. Jednym słowem Martin ma swoją wizję, której prawie wcale nam nie przedstawia. Dostajemy co najwyżej infodumpowe wyrywki historii bardzo łopatologicznie wprowadzane w mowę pozornie zależną, jaką sugeruje nam taki a nie inny podział rozdziałów cyklu. Czyli np. Daenerys o czymś rozmyśla, pojawia się jakaś kwestia, o której zdaniem Martina czytelnik powinien teraz się dowiedzieć, więc Dany zaczyna snuć w myślach długi, objaśniający tę kwestię wywód. I tak ad nauseam praktycznie chyba z każdą postacią. Mało, oj mało w tym naturalności, jaką powinna cechować się dobrze napisana mowa pozornie zależna. Nie wspominając o dobrze napisanej narracji i budowaniu świata przedstawionego w ogóle.

Ogólnie więc historia i bliższa przeszłość pozostają tylko zarysowane. Wiemy o paru ważnych bitwach i wielkich dawnych krainach jak Valyria, ale zdecydowanie czytelnik nie ma tu na czym oprzeć wyobrażenia o tym jak takie krainy mogły wyglądać. Jak wyglądały ich kultury, języki, jakimi wartościami cechowali się ich mieszkańcy? Strzępy i ochłapy, tyle tylko dostajemy. Gdyby to jeszcze były tylko jakieś wzmianki na marginesie czegoś innego (że była taka to, a taka kraina, że odbyła się bitwa o to, czy o tamto) ale bez tych nieznośnych infodumpów, które tłumaczą o wiele za mało, by zaspokoić ciekawość, to może jakoś by to działało i nie irytowało swoją ułamkowością, a wręcz fajnie budowało ten świat przedstawiony. Niestety jednak Martin staje tu rozkrokiem w pół drogi, ani nie tłumacząc historii świata porządnie, aż do poziomu tolkienowskich Niedokończonych opowieści czy Silmarillionu (na zasadzie: czytelnik nie wie, czytelnik powinien więc się o tym dowiedzieć od a do z), ani nie rzucając w czytelnika tylko tajemniczo brzmiącymi nazwami i datami (na zasadzie: bohaterowie to wiedzą, więc nie muszą sobie tego tłumaczyć). Bo niestety wprowadzenie w ten świat człowieka z zewnątrz, przy tak przyjętej koncepcji cyklu byłoby trudne. Choć np. Dany właśnie jako ta obca, w obcym kraju mogłaby dopiero zdobywać wiedzę od innych i ogólnie pewnie dałoby się tu coś pokombinować, żeby to jakoś zgrabniej wyszło.

I to dość paskudną kanapką. (Źródło)

Wspomniałam też o czerni i szlachcie. Jak najbardziej rozumiem to, że Pieśń lodu i ognia to cykl skupiony na szlacheckich rodach i ich wzajemnych intrygach i jak najbardziej kupuję konwencję, która świat przedstawiony pokazuje mi ich oczami. Czego nie kupuję to tego, że wszyscy inni – poza jednym, czy dwoma nielicznymi przypadkami – robi tu za statystów, których albo nikt nie zauważa, albo szybko oni giną. Jednym słowem nie kupuję tego, że cała ta szlachta***** w ogóle nie zauważa czerni mieszkającej w ich miastach, że ta czerń pojawia się tylko od wielkiego dzwonu, żeby zrobić burdy, albo okazać się czyimś bękartem i tyle. By określić to jeszcze jaśniej: rozumiem szlachtę traktującą czerń jak karaluchy. Ok, taka stylistyka cyklu, wszyscy tu są draniami i nikt nie przejmuje się biedotą. Ale jakkolwiek zrozumiałym jest nie znosić karaluchów, tak ich wszechobecności nie da się nie zauważać. Można próbować coś z takim natłokiem „robactwa” zrobić [Nie, wcale nie mam teraz wizji martinowskiej szlachty myjącej hordy karaluchów i ubierającej je w eleganckie garnitury i posyłającej do szkół, żeby nie przynosiły wstydu ich miastom („To karaluchy, ale nasze karaluchy!” – Cersei Lannister).], można je ignorować, ale nie da się ich nie zauważać.

Tymczasem tak jak szlachta, którą Martin opisuje bardzo dokładnie, co i rusz wprowadzając nowe rody, funkcjonuje w trzech sytuacjach: dwór/zamek, podróż lub bitwa, tak zwykli mieszkańcy to ta jednorodna czerń robiąca za miejski tłum/nieistniejąca. Ot czasem się jakiś wyrobnik pokaże. A gdzie w tych miastach mieszczaństwo? Gdzie jakaś różnorodność widoczna nawet szlacheckim dumnym ze swej szlacheckości okiem? Gdzie w wielkiej podróży Aryi spotkania, które powinny mieć co i rusz miejsce, nawet pomimo tego, że ten świat jest jedną wielką pustką? Jak napisała na naszym pięknym forum Adrianna Vetinari: „GRR miał ciekawy pomysł, wykonanie chyba go jednak ciut przerosło”.

Ładnie to pokazuje właśnie wątek ganiającej w kółko Macieju przez pierwszą część Nawałnicy mieczy****** Aryi, trafiającej co i rusz do nowego szlacheckiego dworu, ale zupełnie niewidującej w swoich tułaczkach chłopstwa i wszystkich, których w takiej wojennej zawierusza powinna spotykać. Pomimo tego, że sporo miejsca zajmuje Martinowi opisywanie jej tułaczek po bezdrożach. A jeszcze samo ganianie w kółko macieju to chyba najbardziej przeze mnie znienawidzony wątek „fabularny”. Znów powołując się na słowa pięknie definiującej go Adrianny: „Nie wiadomo, do czego to prowadzi, a ona sama [Arya] włóczy się wszędzie”. Niezależnie od tego jak ciekawie by taki wątek poprowadzić, nie znoszę, gdy postać gania przez krainę w tę i z powrotem i tylko się ciągle rozmija ze swoim króliczkiem, podczas gdy z jej ganianiny nic nie wynika, jej wątek w żaden sposób nie posuwa się do przodu.

W pewnych przypadkach nawet Batman nie pomoże. (Źródło)

Mamy też opisy bitew i walk. Zauważcie, że Pieśń lodu i ognia to cykl o okresie bitew i walk, których dostajemy w tych pierwszych dwóch i pół tomu tyle, co kot napłakał, a jak już dostajemy to są one cholernie topornie opisane. Nie wiem jak wy, ale ja ledwie przebrnęłam przez bitwę o Królewską Przystań, a tym samym ledwie ukończyłam Starcie królów. Tak jak przez bitwy w Wiedźminie płynę – włączając w to tę wielką bitwę z Pani Jeziora, którą Sapkowski opisuje tak, że to dla mnie stał się swego czasu wzorzec, do którego odnosiłam to jak bitwy powinni pisać inni autorzy. Niekoniecznie chodziło mi o podobny podział na role, ale zdecydowanie o podobną lekkość tego opisu. Martin stoi po drugiej stronie tej skali. Jasne, z tego, co obiło mi się o uszy, sam jest świadom, że nie umie pisać bitew, ale w takim razie albo nie powinien w ogóle zabierać się za opowieść, w której tych bitew ma być mnóstwo, albo najpierw powinien nauczyć się pisać takie bitwy przynajmniej znośnie. Szlifowanie warsztatu to akurat coś, co każdy autor powinien mieć na uwadze.

Sięgając po cykl znałam też już tę powszechnie powtarzaną formułkę, że tutaj wszyscy giną. Tylko, że na przełomie pierwszych dwóch i pół tomów jakoś ginęli nie wszyscy, a wyłącznie ci bohaterowie, z którymi czytelnik miał się związać emocjonalnie. Ci nominalnie dobrzy, nawet jeśli czasem błądzący moralnie. Jak Starkowie i... no głównie Starkowie i ich wilkory. Oczywiście da się to wpisać w narrację traktującą o brutalności świata, w którym najgorzej po tyłku dostają ci dobrzy [ekhem, naiwni jak Ned, ekhem], podczas, gdy tym złym manna z nieba skapuje. Ale zwyczajnie nie jest to, co mi obiecywano, więc i nie powinno dziwić moje rozczarowanie. I jednak pewna przewidywalność, skoro znamy już wzorzec. Na szczęście dalej chyba Martin trochę od tego odchodzi, zabijając przynajmniej Joffreya.

Tak daleko nie dotarłam, ale mimo wszystkich moich argumentów za słabością całego cyklu
 zaiste musiała to być piękna scena. (Źródło)

Ostatecznie zrezygnowałam w jakiejś Nawałnicy mieczy, czyli po krwawych godach. Ta scena... ugh. Jak głupim trzeba być, żeby się na taki fortel dać nabrać. Jak głupim trzeba być, żeby nie ubezpieczyć sobie wielokrotnie pleców wchodząc do jaskini lwa. Zaiste Cat i Ned byli siebie warci. Czy może są, nie wiem co stało się z Cat dalej, czy faktycznie umarła, czy ta scena z jej punktu widzenia, to była tylko zmyłka, co silnie podejrzewałam.

A jeszcze w tym tomie dostajemy Davosa w więzieniu Stannisa. Jeżu malowany, jakie to było złe. Jakie to było okropnie złe. Poczynając od zdziwienia Davosa, że cela w jaskini jest ciepła, a przecież lochy powinny być zimne. Nie. Podziemne jaskinie są akurat ciepłe. Co prawda jesteśmy w tym momencie na skalistej wyspie, więc gdyby Davos argumentował, że cele tutaj powinny przewiewać potężne morskie wiatry, jego zdziwienie faktem, że tak się nie dzieje miałoby ręce i nogi. Ale nie, argumentacja Davosa polega na tym, że to cela, a cele zgodnie ze standardowym wyposażeniem wszech królestw i kalifatów, powinny być zimne. Potem przechodzimy do momentu, w którym strażnicy nie chcą zdradzić mu swoich imion, więc on nadaje im zwierzęce przydomki... like: wtf? Czy jemu już powoli odbija, czy od zawsze był pojebany? Potem nasz przemądry Davos wnioskuje, że jeden ze strażników jest dobry, bo podkarmia więzienne szczury. Serio człowieku, moralność nie działa tak prosto. Na koniec zaś dokwaterowują mu współwięźnia, z którym Davos zagaja flirt rozmowę, która brzmi jak flirt, co nie do końca pasuje do postaciowania tak jego jak i jego nowego kolegi. No może Alester jest gejem, kto go tam wie, na flirt jednak najwyraźniej ma filtr podobny do filtru pratchettowskich krasnoludów na ironię. To znaczy: nie dostrzega go. W związku z czym odpowiada Davosowi w sposób neutralny, a nie, bo ja wiem, przydzwania mu w zęby/próbuje go pocałować. Po czym przechodzi do narzekania na – literalnie – potworności wojny, do których należy to, że jakiś dzieciak ukradł mu ubrania i teraz będzie w nich chodził. Czego Davos mu współczuje. Yhm. Tak. Mój mózg w tym momencie wyszedł i nie wrócił przez dłuższą chwilę. Sama się sobie dziwię, że po tym fragmencie doczytałam jeszcze do krwawych godów.

Podsumowując Pieśń lodu i ognia to może i faktycznie niezłe czytadło, ale z pewnością nie jest to klasyka gatunku. Najzwyczajniej w świecie nie.

Ginny Nawrocka


* W pierwszym tomie jeszcze ktoś się pod tym jako korektor czy inny redaktor podpisał, w tomie trzecim już nazwiska korektora/redaktora nie znalazłam, ale też, nominalnie istniejący, czy nie – ja w istnienie korektora tych pierwszych tomów, w tych wydaniach, które trafiły w moje ręce, nie wierzę.
** To bodaj pierwsza serialowa/filmowa okładka książki, która nie tylko jest zwyczajnie ładna, ale też jest o wiele ładniejsza od okładek przedserialowych.
*** Chociaż, jakkolwiek ich nie podzielam, rozumiem tych narzekań przyczyny.
**** Gdyby to jeszcze dotyczyło tylko Westeros można by to podciągnąć pod efekty powracającej co te kilka, kilkanaście lat Zimy, ale i tak to mocno naciągana teoria. Albo – choć to też byłoby naciągane – gdyby Zima sięgała na całą ziemię tego cyklu, co jednak cykl zdaje się właśnie negować. Zima to ma być kwestia zachodząca w Westeros, całkowicie obca dla ziem wschodnich czy południowych.
***** A już szczególnie nasi dobrzy Starkowie. Tu taka anegdota na potwierdzenie tezy. Otóż, wbrew nawet logicznemu wnioskowi, osobiście nie zdawałam sobie najmniejszej sprawy z tego, że Winterfell to zamek i otaczające go miasteczko, dopóki nie zobaczyłam go oczami wcielającego się w wilkora Brana po rzeźni dokonanej tam przez Boltonów, bodaj w tym trzecim tomie. A więc mamy dwa tomy, w których nie pada najmniejsza wzmianka o tym, że Starkowie jadąc do domu przejeżdżają przez miasto, że Sansa czy Cat wychodzą do tego miasta na zakupy, czy że służba Starków wychodzi na miasto bo ma wychodne, albo musi kupić włoszczyznę na obiad – czegokolwiek, co sugerowałoby właśnie, że Winterfell to zamek i miasto.
****** A i zapewne także w kolejnych tomach.

czwartek, 24 marca 2016

Wstęp

Oto nowy projekt, który można określić, jako swoistą odnogę ziemniaka i Dinozarłów. Posty na nim będą pojawiać się w ramach potrzeby, zapewne też dostanie on wkrótce własny fanpage na fb. Więcej niżej.

Dlaczego ułomne recenzje? Stworzyłam dopiero co felieton recenzujący parę powieści z franszyzy Doctora Who – były to recenzje niepochlebne, a recenzowały właściwie fragmenty powieści, ponieważ nie udało mi się doczytać ich w całości. Na co pewna frakcja zareagowała oburzeniem wielkim i niepochlebnymi głosami tak pod adresem moim jak i całej redakcji portalu, gdzie ów felieton się pojawił (stwierdzając, że schodzimy na psy). Bo przecież recenzować tylko kawałków powieści i jeszcze wyciągać na tej podstawie wniosków na temat większej całości się nie godzi.

A otóż właśnie nie. Właśnie można tak recenzować, po kawałku, fragmentarycznie, ułomnie – i wyciągać pewne wnioski. Byle zaznaczyć, że właśnie się recenzuje fragment, a nie całość (co też w szczerości mej recenzenckiej uczyniłam) i wniosków nie wyciągać aż nazbyt daleko posuniętych. Ale o styl autora, o sposób prowadzenia wątków, o tematykę, o pewną ekstrapolację co może stać się dalej, i czy to będzie coś co mi się spodoba, o to jak najbardziej można się pokusić. Przede wszystkim zaś: poczyniwszy wysiłek sięgnięcia po daną książkę i podjęcia próby jej przeczytania ma się prawo napisać recenzję, w której wypunktowuje się, dlaczego się ją porzuciło nieukończywszy. Ma się prawo wyrazić rozczarowanie lekturą, tym większe im bardziej dany tytuł był nam polecany. Ma się wreszcie prawo uznać, że czy to w tej franszyzie ogromnej, czy też po tego autora „wielkiego”, już się więcej sięgać nie chce.

Niniejszym więc otwieram blog na takie „ułomne”, ułamkowe, rozczarowane recenzje książek niedoczytanych. Posty raczej nie będą pojawiać się tu bardzo często*, bo w swoim umiłowaniu do książek, przez wszystkie lata od kiedy nauczyłam się czytać, porzuciłam w trakcie lektury powieści czy innych tekstów może z pół tuzina** i raczej nie zakładam, że ta ilość szybko wzrośnie.

Co na pierwszy ogień? Planuję:
  • Pieśń lodu i ognia (2 i pół tomu),
  • być może Lyonesse (pierwsza część pierwszego tomu),
  •  być może przekleję też za uzgodnieniem z Gallifrey wspomniany felieton założycielski. 

Co jeszcze? Jeśli macie ochotę dołączyć się do projektu ułomnych recenzji piszcie w komentarzach. Dogadamy się na pewno jakoś. Tymczasem do usłyszenia. Nie dajcie sobie wmówić, że jak wyrażać o czymś opinię to tylko, jeśli poznało się to od A do Z.


Ginny Nawrocka


* Chyba, że wspomoże mnie raz po raz ktoś z moich znajomych, ale tego nie obiecuję.
** A do jednej z tych powieści planuję kiedyś wrócić, ponieważ porzucenie nastąpiło w wyniku braku czasu, a nie zniechęcenia lekturą.